W Domu Pomocy Społecznej w Jordanowie pod Krakowem siostry prezentki miały w okrutny sposób znęcać się nad dziećmi. Sprawę ujawniła Wirtualna Polska. Ks. Jacek Prusak, jezuita, psycholog, psychoterapeuta, związany z "Tygodnikiem Powszechnym", opowiada nam jak wygląda praca w takich ośrodkach. – To jest szerszy problem. Najczęściej zakonnice nie są przygotowane profesjonalnie do prowadzenia takich ośrodków i traktują to jako przejaw swojego powołania – mówi naTemat.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Cała Polska jest wstrząśnięta reportażem Wirtualnej Polski o tym, co zakonnice miały zgotować dzieciom w DPS w Jordanowie. Jak ksiądz to wszystko odebrał – jako osoba duchowna, ale też jako psycholog i psychoterapeuta?
– Oczywiście, że mnie to poruszyło, bo chodzi o krzywdę osób małoletnich, szczególnie bezbronnych, które nie potrafią obronić samych siebie. Jeśli potwierdzą się stawiane zarzuty, to oczywiście dochodziło do przemocy i to takiej systemowej, w ramach instytucji prowadzonej przez zakonnice, a więc reprezentujące Kościół. I to jest dodatkowo bolesne.
Jeśli te zarzuty się potwierdzą, to sprawa ta pokazuje głębszy problem – niezwiązany tylko z Jordanowem, ale z prowadzeniem takich dzieł przez zakonnice, z całą filozofią, która za tym stoi i jak się okazuje, jest w jakiś sposób dysfunkcyjna.
To oczywiście nie oznacza, że wszystkie dzieła prowadzone przez zakonnice są problematyczne, bo tak nie jest. Sam znam takie zakonnice, które całe swoje życie oddały takim dzieciom i w życiu bym nie powiedział, że kogoś skrzywdziły. Ale ewidentnie system im w tym nie pomaga, natomiast w wielu sytuacjach utrudnia profesjonalne podejście do prowadzenia takich dzieł i profesjonalnej pomocy.
W jaki sposób? Co ksiądz ma na myśli?
Jordanów jest przykładem pewnego dysfunkcyjnego systemu opieki nad tego typu osobami w Polsce. To jest szerszy problem. Najczęściej zakonnice nie są przygotowane profesjonalnie do prowadzenia takich ośrodków i traktują to jako przejaw swojego powołania.
Nie potrafią oddzielić pracy zawodowej od wymiaru religijnego. W takich ośrodkach nie ma żadnej kultury pracy. Zakonnice pracują tam, gdzie mieszkają i uważają, że – w odróżnieniu od osób świeckich, które z nimi współpracują – to jest ich powołanie i że trzeba być dostępnym 24 godziny 7 dni w tygodniu. Najczęściej w takich dziełach nie ma kultury pracy zarówno między zakonnicami, ani we współpracy z pracownikami świeckimi, ani z rodzinami, jeśli chodzi o osoby małoletnie lub osoby dorosłe, ale bezbronne.
Tam nie ma modelu zarządzania instytucją. Tam jest model zakonny. To jest często zarządzanie dziełem tak, jakby zarządzało się innym klasztorem. I to przy okazji Jordanowa właśnie wychodzi.
Zakonnice zatrzymały się w czasie?
Tak. Nawet jeśli pojawiają się młode zakonnice, system zarządzania wciąż jest taki, jakby zatrzymały się w czasie.
Mentalność zakonna wpływa na to, że zakonnice funkcjonują w takim systemie zależności władzy, który utrudnia wiele innych rzeczy. Takich zwykłych jak np. urlop. Jak przyznanie się, że jest mi trudno. Że mam depresję. Albo, że sobie z tym nie radzę. To wszystko jest oceniane i kategoryzowane religijnie. Jeśli siostra ma depresję, to słyszy, że jest leniwa.
Straszne.
Straszne. W Jordanowie oczywiście dzieci są ofiarami i najpierw trzeba zadbać o nie. Ale to nie są jedyne ofiary systemu w ogóle. Jeśli zarzuty z Jordanowa się potwierdzą, to po raz kolejny pokaże to, że często same zakonnice są ofiarami tego, że chcą pomagać innym. O tym się nie mówi. One się nie skarżą, bo się boją albo uważają, że to jest atak na Kościół albo zdrada Kościoła.
Trzeba pamiętać o tym, że te zakony, zwłaszcza jeśli mają pewną tradycję prowadzenia takich ośrodków, zaczynały taką działalność w zupełnie innym świecie. Młode zakonnice, które teraz wchodzą do nich, nie mają takiej ideologii wyporności, jaką miały ich poprzedniczki.
Może to czas na zmiany pokoleniowe w zakonach?
Ale nie ma młodych zakonnic. W ogóle jest ich coraz mniej. To wymaga zmiany mentalności, czyli myślenia, że jeśli chcemy prowadzić takie dzieła, to musimy je prowadzić profesjonalnie. Natomiast nie możemy ich traktować tylko jako działalność apostolską, bez zrozumienia konsekwencji, jakie się z tym wiąże dla samych pracowników oraz ich podwładnych.
To pokazuje, że brakuje różnych mechanizmów ochronnych i dla personelu, i dla dzieci. Zakonnice mają coraz mniej własnych zasobów do prowadzenia takich dzieł, więc "szyją" jak popadnie.
"Narybek" nic nie zmieni, bo go nie ma. Musi się zmienić myślenie o zarządzaniu takimi instytucjami. Albo trzeba się z nich wycofać dla dobra wszystkich.
Dużo jest podobnych placówek w Polsce, gdzie po doniesieniach o koszmarze dzieci, można mieć obawy, że dzieje się coś złego?
Trudno powiedzieć. Nikt nie prowadzi takich statystyk. Natomiast jest więcej sióstr, które pracując w takich, czy podobnych dziełach, uważają, że nie są właściwie chronione przez zakon, bo brakuje tam profesjonalnych struktur i oczekuje się od nich więcej, niż mogą z siebie dać, podczas gdy one dają z siebie wszystko.
Mam takie doświadczenie, gdy z jedną z takich sióstr, która pracowała w ośrodku podobnym do Jordanowa, można było się kontaktować dopiero po 21.30, bo od rana do wieczora była w praca. Przerwa na modlitwę, czy na obiad, to była żadna przerwa. Ta siostra zdała sobie sprawę, że jest nadużywana. Ale inne tego tak nie widzą. "To jest nasze powołanie, miałaś się ofiarować, to dlaczego narzekasz? Ofiara nigdy nie jest łatwa" – takie jest podejście.
Natomiast w kwestii opieki nad dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną jest szerszy, systemowy problem, że zamiast resocjalizować je środowiskowo, to zamyka się je w takich domach. Na Zachodzie trend jest taki, żeby je wspomagać środowiskowo, a u nas jest tak, żeby je wszystkie skumulować w jednym miejscu i poddawać resocjalizacji, która zaczyna funkcjonować jak więzienie. Jordanów jest też tego przykładem.
Jaka powinna być reakcja Kościoła? Przez wiele godzin po publikacji reportażu, nie było reakcji Episkopatu, na co zwracali uwagę sami autorzy. Nikt nie reagował.
Episkopat nie wypowie się, ponieważ to nie jest to dzieło prowadzone przez niego i nie znajdowało się pod bezpośrednią jurysdykcją biskupa. Trudno, żeby biskup brał odpowiedzialność za coś, nad czym nie miał kontroli.
Ale problem polega na tym, że w przypadku dzieł prowadzonych przez Kościół, Kościół powinien wypracować mechanizmy monitorowania tego typu instytucji. Jeśli np. biskup ma na terenie swojej diecezji zakonnice, które prowadzą taki ośrodek, to powinna istnieć jakaś profesjonalna komisja reprezentująca Kościół, która potrafi ocenić jego działalność.
Tymczasem w przypadku Jordanowa zostało to zostawione państwu, bo to jest DPS. A państwo się tym nie interesowało, bo prowadzą go zakonnice, więc Kościół nad tym czuwa. Każdy zrzucał odpowiedzialność na drugą stronę i pojawił się problem. Ani Kościół nie wiedział, co się dzieje. Ani państwo. Dopóki nie wypłynęły szokujące informacje.
To są jednostki zaniedbane i przez Kościół i przez państwo. DPS to instytucja państwowa. Wystarczyło, że została powierzona siostrom zakonnym, a uznano, że nie będzie problemu. Dlatego musi być większa transparentność w monitorowaniu takich dzieł, bo one tego potrzebują dla dobra wszystkich.
Szokująca historia wpływa na wizerunek Kościoła. Czy abp Jędraszewski powinien jednak zabrać głos?
Nie oczekiwałbym za dużo w tej kwestii od abpa Jędraszewskiego. Po pierwsze z ostrożności będzie czekał na orzeczenie sądowe. Dwa, że w tej sprawie już wypowiedziała się przełożona zakonu, ustawiać narrację tak, że wygląda to na mobbing zakonu przez dziennikarzy.
Zwróciła się przecież do innych dziennikarzy, by powstrzymywali się ze zbyt radykalnymi komentarzami.
Biskup nie wejdzie teraz między zakon, który twierdzi, że jest skrzywdzony a dziennikarzy, którzy czekają na orzeczenie sądu. Nie jest teraz mediatorem. Nie będę oczekiwał, że na tym etapie abp Jędraszewski zajmie publicznie jakieś stanowisko. Być może zrobi to dopiero, jak będzie wyrok.
Załóżmy, że zarzuty się potwierdzą. Jaka wtedy powinna być reakcja arcybiskupa?
Powinien przeprosić. Nie tylko zakonnice powinny to zrobić, ale także on, który reprezentuje kościół lokalny Archidiecezji Krakowskiej, na terenie którego do tego doszło. To wynika też z pewnego strukturalnego zaniedbania. Z tego, że nie ma kościelnych mechanizmów ochrony i monitorowania takich dzieł. Trzeba zająć się profilaktyką, a nie tylko reagować – i to z opóźnieniem – na sytuacje, gdy mleko się już wylało i doszło do krzywdy.
Mam nadzieję, że to będzie jakiś impuls do przemyślenia tego, jak na poziomie strukturalnym, ogólnopolskim, chronić podopiecznych takich ośrodków i wspomagać takie ośrodki, by w profesjonalny sposób radziły sobie z trudnościami. To jest bardzo trudna praca. Powinny być mechanizmy, które wychwytują oznaki wyczerpania, kryzysu, wypalenia pracowników.
W instytucjach kościelnych w ogóle tego nie ma. Zwłaszcza prowadzonych przez zakonnice.