Tę awarię badają służby specjalne. Macron i Scholz nie pojechali koleją z Polski do Kijowa
Unijni dyplomaci, którzy mieli udać się do Kijowa z Polski, ostatecznie wyjechali pociągiem dopiero ze Lwowa. Sprawę badają służby specjalne.
Reklama.
Unijni dyplomaci, którzy mieli udać się do Kijowa z Polski, ostatecznie wyjechali pociągiem dopiero ze Lwowa. Sprawę badają służby specjalne.
Na trzy godziny przed startem salonki, która miała przewieźć do Kijowa dyplomatów z Francji, Włoch i Niemiec, doszło do awarii na kolei po polskiej stronie - informuje portal radia RMF: - Kolumnami samochodów zachodni przywódcy pojechali najpierw na granicę, a następnie dotarli do Lwowa. Dopiero w tym mieście przesiedli się do specjalnego pociągu, który zawiózł ich do Kijowa - podaje portal radia.
Przyczyną problemów miał być złamany pantograf w pociągu relacji Przemyśl - Odessa. Ten zerwał przewody sieci energetycznej. Do awarii miało dojść około godziny 18. W konsekwencji, delegacja musiała przesiąść się do samochodów, które zwiozły dyplomatów do Lwowa. Służby specjalne sprawdzają, czy za awarią, przez którą unijni dyplomaci musieli zmienić plany podróży do Kijowa, nie stoi coś więcej. Na razie, jak wynika z ustaleń radia RMF, nie ma podstaw, by traktować incydent w kategorii sabotażu.
Olaf Scholz, Mario Draghi i Emmanuel Macron, do których dołączył także prezydent Rumunii - Klaus Iohannis, spotkali się w Kijowie z Wołodymyrem Zełenskim. Wizyta zakończyła się przedstawieniem oficjalnego stanowiska przedstawicieli krajów "starej Unii", którzy poparli pomysł, żeby Ukraina otrzymała status państwa kandydującego do członkostwa w europejskiej wspólnocie.
Wizyta wzbudziła kontrowersje wśród europejskich dyplomatów, ponieważ przybyli do Kijowa przedstawiciele, zwłaszcza Niemiec i Francji, niejednoznacznie opowiadali się po stronie Ukrainy. Przed atakiem, a także wielokrotnie już podczas trwania wojny, prezydent Francji Emmanuel Macron dzwonił do Wladimira Putina. Jak powiedział podczas jednego z wywiadów dla telewizji nigdy nie prowadził negocjacji za, ani w imieniu Ukrainy, a jedynie "próbował znaleźć drogę do pokoju", tłumaczył wówczas w BFM TV.
Do wizyty w Kijowie odnieśli się także polscy politycy. Opozycja krytykuje władzę za to, że rządowi przedstawiciele nie towarzyszyli głowom największych unijnych mocarstw. Przykładem był poseł Paweł Kowal:
- W Kijowie z Draghim, Macronem i Scholzem powinien być premier Polski. Zaangażowanie naszego Kraju w pomoc Ukrainie daje do tego pełną legitymację. Błąd, że nas tam nie ma. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? - zapytał na Twitterze.
Przedstawiciele rządu również zabrali głos. "Gdy pojechaliśmy jako pierwsi do ostrzeliwanego Kijowa, mówili, że niepotrzebnie. Gdy trzy miesiące po naszej wizycie pojechali inni, pytają, dlaczego nas nie ma" – napisał na Twitterze Mateusz Morawiecki.
Swoje stanowisko zaprezentował między innymi były szef MSZ Witold Waszczykowski, który nazwał przedstawicieli unijnych krajów "karłami politycznymi". Określenie miało odnieść się do nieczystych intencji, ale było bardzo nietrafione.
Wypowiedź została nie tylko skrytykowana przez internautów, ale też przez środowisko osób niskorosłych. W wypowiedzi dla naTemat.pl, niskorosła dziennikarka AszDziennika - Ola Petrus, powiedziała, że chciałaby, żeby "każdy kto wykorzystuje jednostkę chorobową jako obelgę, wyobraził sobie jak to by było, gdyby jego imię i nazwisko oznaczało coś okropnego".