Czy ja w tym Arsenalu kiedykolwiek wygram jakieś trofeum? - zdaje się zastanawiać rezerwowy bramkarz Łukasz Fabiański
Czy ja w tym Arsenalu kiedykolwiek wygram jakieś trofeum? - zdaje się zastanawiać rezerwowy bramkarz Łukasz Fabiański fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Jeszcze wczoraj koło godziny 20.00 wydawało się, że rewanżowy mecz Arsenalu z Milanem będzie formalnością. Włosi wygrali u siebie 4:0 i nic nie świadczyło o tym, że Wojtek Szczęsny i jego koledzy mogą coś zdziałać w Londynie. A tu, szok, konsternacja. Do przerwy 3:0 i do dogrywki brakowało już tylko jednego gola. Arsenal grał pięknie, odważnie, ofensywnie. Ale się nie udało. Zwycięzcy, ale tylko moralni. Zupełnie jak w ostatnich latach.

REKLAMA
Niekochany Paryż
Rok 2006, podparyskie Saint-Denis, finał Ligi Mistrzów. Arsenal mierzy się z Barceloną i faworytem nie jest. Tym bardziej, że z boiska wylatuje bramkarz Jens Lehmann i Anglicy przez większość spotkania grają w dziesiątkę. Ale nic to. Nie dość, że Sol Campbell zdobywa bramkę głową, to jeszcze pojawiają się kolejne okazje do podwyższenia wyniku. Thierry Henry niemiłosiernie ogrywa Carlesa Puyola a Dariusz Szpakowski wypowiada słynne: "Piłka nożna to nie PlayStation". Gol jednak nie pada. Za to w drugiej połowie Barcelona przeprowadza dwie akcje i wygrywa 2:1. Co z tego, że Arsenal zachwycił kibiców, wzbudził ich podziw, skoro puchar podniósł ktoś inny.
Paryż już po raz drugi stał się dla Arsenalu miejscem przeklętym. W 1995 Kanonierzy grali tam z Realem Saragossa w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Końcówka dogrywki, 1:1, a trenerzy obu drużyn już w swoich notesach zapisują nazwiska wykonawców rzutów karnych. Aż tu nagle piłkę na środku boiska przejmuje Nayim, pomocnik Saragossy. I, ku zdumieniu wszystkich, decyduje się na strzał. Zdumiony był też najwidoczniej bramkarz Arsenalu David Seaman bo nie zdążył z interwencją i piłka wpadła do bramki.
Kontuzja palca
Bramkarze w ogóle stanowią temat na oddzielną opowieść. Półfinał Pucharu Anglii, derby Londynu z Chelsea. Wydaje się, że Arsenal wreszcie zdobędzie jakieś trofeum. Ale nie, skądże. Mecz totalnie zawala Łukasz Fabiański, który sprezentował rywalom drugiego gola. I znowu to samo. Chelsea w finale. Bye bye Arsenal. Miło było cię ograć.
Osobistą tragedię przeżył też Wojciech Szczęsny w Lidze Mistrzów w poprzednim sezonie. Znów z Barceloną, tym razem w 1/8 finału. Arsenal u siebie sprawia niespodziankę i wygrywa 2:1. Wojtek Szczęsny wybiega w pierwszym składzie na rewanż na stadionie Camp Nou i w głowie ma jedną myśl. "Jeśli nie puszczę gola, dokonamy historycznej rzeczy. Przejdziemy jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu". Zaczął dobrze, bez kompleksów. Ale jeszcze w pierwszej połowie w prozaicznej sytuacji doznaje urazu palca. I musi zejść z boiska ze łzami w oczach. Arsenal przegrał dwumecz 3:4. Adios marzenia.
Nieporozumienie z kolegą
Rok ubiegły był zresztą wyjątkowo pechowy. Kanonierzy doszli też do finału Carling Cup. Byli o krok od zdobycia trofeum. Tym bardziej, że w decydującym spotkaniu przyszło im grać nie z żadnym Liverpoolem czy Manchesterem United, a z Birmingham City. W Anglii rzadziej pytano kto zwycięży, a częściej - jaką różnicą bramek. Tymczasem w końcówce niespodziewanie utrzymywał się wynik 1:1. I wtedy wydarzyło się coś, o czym Wojciech Szczęsny pragnąłby jak najszybciej zapomnieć. Nieporozumienie z Laurentem Koscielnym, piłka w siatce. 1:2 a kibice w całej Anglii już nie byli zdziwieni. To Arsenal, oni tak zawsze pięknie przegrywają.
A Birmingham? W tym samym sezonie, kilka miesięcy po opisywanym finale, spadli z Premier League. Reszta niech będzie milczeniem.
Rok temu napisałem, że gdyby na podstawie kolejnych przegranych Arsenalu nakręcić film, ludzie płakaliby jak na "Titanicu". Dziś te słowa są jeszcze bardziej aktualne.