"Wstyd mi za lemingi" – tak Jacek Żakowski skomentował fakt, że tylko jeden człowiek wyszedł na ulice, by sprzeciwić się maszerującym nacjonalistom. Podczas gdy skrajna prawica pokazuje swoją siłę, lewicowcy i inni ani myślą ruszać się z domów. Na nic straszenie faszyzmem. Obudzą się z ręką w nocniku?
Łódź, Rzeszów, Kielce, Bydgoszcz, Opole, Kraków, Radom, Białystok – to miasta, w których w ostatnich dniach odbyły się marsze nacjonalistów pod hasłem "Idzie Antykomuna". Organizatorzy, czyli Młodzież Wszechpolska i Obóz Narodowo Radykalny, właściwie w każdym przypadku zdołali zgromadzić na ulicy co najmniej kilkusetosobowy, rozkrzyczany tłum. A co w tym czasie robiły "lemingi", czyli liberalni, wykształceni i postępowi Polacy, którzy deklarują sprzeciw wobec prawicowego radykalizmu? Nic – pochowały się w swoich norkach.
Leming leniwy
Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny pisma "Liberte!", był jedynym uczestnikiem łódzkiej kontrmanifestacji wobec marszu narodowców. Przyszedł z transparentem upamiętniającym rocznicę zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza. Wyszedł poobijany, bo kilku z uczestników marszu "Idzie Antykomuna" brutalnie przeciągnęło go przez tłum.
"Jeśli mamy jakiś pogląd i coś ma dla nas jakąś wartość, to czasem warto zaryzykować i nawet dostać za to. Albo przemoczyć nogi. Nie uważam, że nam grozi jakiś faszyzm. Pytanie, ile jesteśmy zaryzykować w obronie tego, co mamy?" – mówił na antenie TOK FM, dziwiąc się jednocześnie, że nie znalazł się nikt, kto swoją obecnością na ulicy w Łodzi sprzeciwiłby się radykalnej prawicy.
"A mnie jest trochę wstyd za lemingów. Chciałbym, żeby może nie ryzykować, ale cokolwiek ofiarować. Choćby pół godziny na rok" – stwierdził Jacek Żakowski.
O tym, że pół godziny dla leminga to za dużo, mogliśmy się przekonać w rocznicę zabójstwa Narutowicza także w Warszawie. Ruch Palikota i Sojusz Lewicy Demokratycznej pod galerią Zachęta wspólnie zorganizowały manifestację pod hasłem "Czas zatrzymać faszyzm! Czas naprawić państwo". Przyszło może 300 osób, z czego sporą część stanowili partyjni działacze. Warszawiakom "faszyzm" naprawdę niestraszny? - Po prostu ważniejsze było co innego – odpowiada dla naTemat dr Konrad Maj ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej.
– Ludzie myślą o przygotowaniach do świąt, a manifestacje schodzą na dalszy plan. Poza tym, wystarczy, że pogoda nie sprzyja, a oni wybierają grzanie się w swoich domach – stwierdza.
Nacjonalista zmobilizowany
Sęk w tym, że to, co lemingowi przeszkadza w zamanifestowaniu sprzeciwu, dla prawicowca żadną przeszkodą nie jest. Dlaczego? Zdaniem Jacka Żakowskiego i prof. Ryszarda Cichockiego, socjologa z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, odpowiedź tkwi w samej definicji leminga, z grubsza takiej, jaką wyłożył autor słynnego tekstu w "Uważam Rze".
– Konserwatyści łatwiej się mobilizują niż indywidualności, bo dla nich bardziej liczy się więź społeczna – podkreśla Żakowski. – Lemingi to ludzie, którzy są racjonalnie nastawieni, słabo poddają się emocjom, mają niechęć do wyrażania zbiorowego. Z kolei skrajne ruchy społeczne odwołują się do emocji, a nie do intelektu. Mają wyższą zdolność do mobilizacji wokół jednej sprawy. Na mecze piłkarskie chodzą na przykład takie same osobowości – analizuje socjolog.
Odpowiedzią jest po części także status materialny niechętnych do maszerowania. – Na marszach narodowców nadreprezentowani są ludzie, którzy raczej nie radzą sobie w życiu – dowodzi Żakowski. A, według niego, lemingi to klasa średnia, która mieszka w dobrze wyposażonych domach na strzeżonych osiedlach i nie ma powodu, by domagać się czegokolwiek na ulicy.
Bierność lepsza niż "wymachiwanie flagami"?
Okazuje się jednak, że lemingowa bierność nie dla wszystkich jest czymś, czego trzeba się wstydzić. Dr Konrad Maj przekonuje bowiem, że ulica to nie miejsce na walkę z prawicowym radykalizmem. – Ludzie myślą sobie, że nie warto właśnie tam ścierać się z nacjonalistami. Debaty powinno się przecież prowadzić gdzie indziej. To nie jest przejaw bierności, bo taka formuła jest lepsza niż wymachiwanie flagami – mówi.
Jego zdaniem obojętna większość po prostu uznaje, że reagując na działania narodowców dodaje im siły i znaczenia. A to przemilczenie, zamiast "gaszenia" okrzyków i wybryków radykalnej prawicy, jest lepszym rozwiązaniem. – Bardzo racjonalne podejście – zaznacza dr Maj.
"Muszą wyjść z domu"
Prof. Ryszard Cichocki nie zgadza się z taką interpretacją. Mimo, że nie widzi w Polsce zagrożenia faszyzmem, uważa bierność lemingów za swego rodzaju nawóz dla radykalizmu. – Ich milczenie sprawia, że wpływ skrajnych grup jest większy. Natomiast dopóki funkcjonuje demokracja, ta milcząca większość, która co cztery lata wrzuca kartkę do wyborczej urny, jest naprawdę potęgą. Problem w tym, że po przegranych przez Kaczyńskiego wyborach próbuje się kwestionować legitymizację władzy. A to niebezpiecznie buduje potęgę skrajności – twierdzi socjolog.
Podobnym ostrzeżeniem kończy Jacek Żakowski. – Lemingi muszą sobie uświadomić, że jeśli chcą stale dobrze żyć, muszą wyjść z domu i odpowiadać na zagrożenie. W wielu społeczeństwach milcząca większość próbowała je przeczekać. A ono i tak w końcu zapuka do domu.