Jak one się mogą podobać?! Oto osiem uwielbianych filmów, których my w redakcji... nie znosimy
redakcja naTemat
26 września 2022, 06:23·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 26 września 2022, 06:23
Są takie filmy, które są wychwalane pod niebiosa. Widzowie szaleją na ich punkcie, krytycy doceniają, Hollywood sypie Oscarami. Czasami oglądasz taką kultową produkcję, a po seansie masz na twarzy wymalowaną mieszaninę zdziwienia i pogardy. "Jak to się może podobać?", pytasz oburzony. Znacie to? My też. Każde z naszej czwórki z Działu Kultura naTemat wybrało po dwa tytuły, których fenomenu nie rozumie i... polała się krew.
Dla mnie film nudny, przesłodzony i pozostawiający mnie całkowicie obojętną. Sama komedia romantyczna francuskiego reżysera Jean-Pierre’a Jeuneta może nie byłaby taka zła (chociaż od tej landrynkowo-herbacianej estetyki mój poziom cukru we krwi drastycznie rośnie), gdyby nie jej FANDOM. Śmiejemy się z facetów identyfikujących się z Ryanem Goslingiem z "Drive" czy Joaquinem Phoenixem z "Jokera", ale dziewczyny utożsamiające się z bohaterką "Amelii" graną przez Audrey Tautou to kolejna plaga.
"Avatar" zdecydowanie nie jest dla mnie. Gdyby leciał w telewizji, pewnie odpaliłabym go sobie do obiadu, ale po oczyszczeniu talerza bym go wyłączyła. James Cameron wypuścił na świat pionierskie dzieło, które na szeroką skalę zmieniło podejście twórców do efektów specjalnych w filmach, lecz fabularnie nie porywa. Jest jak nijaka książka z zachwycającą okładką.
"Pamiętnik" jest uważany przez wielu za najbardziej romantyczny film wszech czasów. Ludzie tracą głowę na scenie pocałunku w deszczu, płaczą na sentymentalnej końcówce ("to... jest... chlip... prawdziwa... miłość") i marzą, by ktoś napisał do nich 365 listów na kwiecistej papeterii.
Tymczasem dla mnie melodramat z Ryanem Goslingiem i Rachem McAdams (których oboje uwielbiam!) jest taki sam, jak wszystkie inne adaptacje powieści amerykańskiego króla romansu Nicholasa Sparksa: krindżowy i tandetny. Oprócz kiczu, patosu i dziwacznych dialogów ("Jeśli jesteś ptakiem, ja jestem ptakiem") dostałam jeszcze problematyczne sceny, które w założeniu mają być ultraromantyczne, jak nieszczęsny Noah zwisający z karuzeli. Kolego, to jest szantaż emocjonalny i nic w tym uroczego.
4. Grawitacja (2013)
Bartosz Godziński
Pochłaniam wszystko, co ma w sobie coś z science fiction, a jeśli do tego dzieje się w kosmosie, to rozpływam się w fotelu. Ze względu na budżety nie powstaje za wiele takich filmów, więc jeśli już coś wychodzi, to przyjmuję je z otwartymi ramionami – nawet jeśli to kino klasy B. I żaden, nawet najgorszy gniot nie rozczarował mnie tak jak "Grawitacja".
To tak naprawdę zbiór występujących po sobie irytujących zwrotów akcji (według algorytmu: jeżeli ma się zdarzyć nieszczęście, to się zdarzy), które są tylko po to, by przesłonić słabą fabułę i banalne zakończenie. Dobra, liczyłem trochę, że w finale wyskoczą kosmici lub nastąpi jakaś mieszająca w głowie meta/astrofizyczna akcja, ale to też nie jest konieczność, by film sci-fi był dobry, co udowodnił chociażby "Marsjanin".
Tymczasem "Grawitacja" dostała aż 7 Oscarów (w kategoriach technicznych akurat się należało) i był porównywany do "Odysei kosmicznej". Chyba tylko dlatego, że Alfonso Cuarón zrzynał ze Stanleya Kubricka na potęgę, ale podarował nam czarną dziurę. Na szczęście kilka lat później pustkę wypełnił "Interstellar", który miał wszystko to, czego tutaj zabrakło.
Seans filmu "Top Gun: Maverick" zaliczam do niezwykle udanych i myślę, że sekwencje lotów myśliwców to jedna z najlepszych rzeczy, jakie widziałam w kinie. Co się jednak tyczy pierwszej części, czyli "Top Guna", zapamiętałam z niej… niewiele. Prawdopodobnie dlatego, że patetyczne filmy akcji z melodramatycznymi wątkami romansowymi oraz ze scenariuszem pisanym patykiem po wodzie to zupełnie nie mój klimat.
Nie pojmuję fenomenu filmu "Tamte dni, tamte noce". Poza piękną ścieżką dźwiękową, włoskimi krajobrazami i postacią ojca, w którego wcielił się znakomity Michael Stuhlbarg (przyznam się, że jego końcowy monolog mogłabym oprawić sobie w ramkę), w dziele Luca Guadagnino nic mnie nie urzekło. Sceny między Timothéem Chalametem i upadłym Armiem Hammerem są nużące; brakuje w nich iskry skłaniającej mnie do kibicowania im.
Proszę nie bijcie. "Matrix" to kultowa produkcja, rewolucja w kinie, wszystko to rozumiem. Jednak mimo że uwielbiam science-fiction, to film Wachowskich jest dla mnie całkowicie przereklamowany. Sceny akcji i efekty specjalne robią wrażenie jak na lata 90., ale to wszystko. Scenariusz nie ma sensu, postacie są papierowe, aktorstwo drewniane (uwielbiam Keanu Reevesa, ale jako Neo jest dramatyczny), a emocji tu za grosz. Oglądałam "Matrixa" kilka razy i nie potrafię się nim zachwycić. "Jedynka" wciąż jest jednak dla mnie lepsza od kontynuacji.
Quentin Tarantino zmienił moje patrzenie na kino i na każdy jego film czekam z utęsknieniem od dziecka ("Pulp Fiction" obejrzałem jeszcze na kasecie, gdy rodziców nie było w domu). Tak też było z "Pewnego razu... w Hollywood". Nie dość, że go wyreżyserował, to jeszcze wziął na warsztat temat sekty Mansona i brutalnego morderstwa Sharon Tate.
Rozumiem, że chciał oddać hołd Fabryce Snów z okresu, na którym się wychował. Chciał także cofnąć, chociażby w marzeniach, wydarzenie, które na zawsze zmieniło Amerykę. I jak to on zaprosił do współpracy samych wspaniałych aktorów i Rafała Zawieruchę. Niestety w filmie zabrakło mi... samego Tarantino. Poza końcówką nie dostrzegłem go ani w dialogach, ani narracji (no, może prócz ujęć na stopy), ani tempie filmu.
Blisko 3-godzinne dzieło nie tyle mnie znużyło, ile zawiodło, ale naczytałem się tyle peanów na jego temat, że po kilku miesiącach podszedłem do niego drugi raz. Było lepiej, bo z jednej strony ma tak mało pamiętnych momentów, że oglądało się go jak w dniu premiery, ale też zauważyłem więcej niuansów, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Na trzeci raz już nie mam jednak ochoty.