Leo Messi i Dani Alves - jeden najczęściej strzela, drugi mu często dogrywa
Leo Messi i Dani Alves - jeden najczęściej strzela, drugi mu często dogrywa fot. Sport.es

Hiszpańska „Marca” uderza dziś tekstem, który niespecjalnie nawet trzeba tłumaczyć: „Messi, "fantástico, único... el mejor”. Po prostu najlepszy. Enzo Maresca pisze na Twitterze: „Pele, Maradona, Platini? Wszyscy wielcy. Ale Messi? Potwór”. Paradoksalnie, FC Barcelona jest dziś bliżej wygrania Ligi Mistrzów niż triumfu w La Liga, choć piłkarze Realu od miesięcy nie potrafią znaleźć na nią sposobu. Zagryzają wargi ze złości. Widać, że frustruje ich ta niemoc w bezpośrednich starciach. O co więc tak naprawdę chodzi? Barca staje się ofiarą własnej próżności? Powoli nasyca się swoją wielkością i nie znajduje na co dzień dość motywacji? A może po prostu hiszpańskie drużyny już trochę się jej gry nauczyły i częściej zaskakuje ona tych, którzy zetkną się z nią od święta?

REKLAMA
Słusznie emocjonujemy się Borussią Dortmund z trójką Polaków. Podkreślamy, jaką rolę w drużynie odgrywa tercet Piszczek – Błaszczykowski – Lewandowski. Ale czy ktoś zwrócił uwagę na drobny szczegół? Kilka tygodni temu Bayer Leverkusen grał z Dortmundem jak równy z równym. Przegrał nieznacznie 0:1, ale miał coś do powiedzenia od pierwszej do ostatniej minuty. Bynajmniej nie tak, jak wczoraj, kiedy na usta cisnęło się tylko jedno - oni nie potrafią grać w piłkę. To na pewno ta sama dyscyplina sportu? Wyszli w ogóle na boisko czy jeszcze oglądają Sagradę Familię?
Barcelona zmiażdżyła „Aptekarzy”. Wciągnęła tę „aspirynę” nosem. Zmasakrowała. Przetrawiła i wypluła.
Podejrzewam, że gdyby około 60. minuty Katalończycy założyli się z Guardiolą, że wygrają ten mecz 10:0, to by go w takich rozmiarach wygrali. Messi sam strzelił pięć goli. Niedawny debiutant, Cristian Tello, miał szansę ustrzelić hat-tricka i chyba tak się tą myślą „podpalił”, że w idealnej sytuacji zamiast podawać do Pedro, próbował zakończyć akcję samemu. Bayer był bezradny, jakby posłał do boju drużynę trampkarzy. Z ciekawością patrzyłem na statystykę posiadania piłki, mając w pamięci te 80% na korzyść Barcelony w meczu z Osasuną. Wielkość, jaką matematycznie rzecz biorąc trudno przekroczyć. Choćby rywal miał tylko wyciągać piłkę z siatki, wznawiać grę od środka i wymienić kilka podań zanim znów zacznie się bronić.
Barcelona wybiła piłkarzom Bayeru grę z głowy. Po przerwie, ustawieni w dziewięciu na trzydziestym metrze od bramki, nawet nie widzieli sensu biegania za piłką. Nie, oni nie biegali, oni ledwo człapali, jak kiedyś Maciej Iwański w spotkaniu ze Śląskiem…

Trener Robin Dutt wmawiał im pewnie przed meczem, jak to się zwykło przed starciem z Barceloną: „to tacy sami ludzie, jak my. Ich też można pokonać”. Nie, oni nie są tacy sami. Barca stworzyła coś unikatowego w całej historii futbolu. Niedawno znajomy, zapatrzony ślepo w Manchester United, próbował mnie przekonywać, że „Czerwone Diabły” z 1999 roku nie były drużyną wiele słabszą. Te „Czerwone Diabły”? Z Colem i Yorkiem w ataku? Sorry, chłopie, zamów jeszcze jedno piwo, bo nie wierzę, że mówisz to na trzeźwo…
Pamiętam przyjemną rozmowę ze Zbigniewem Kuklą. Niegdyś świetnym bramkarzem, reprezentantem Polski, który w 1976 roku sam miał okazje mierzyć się z wielkim wówczas Realem – z Del Bosque, Breitnerem, Santillaną… Mówi tak: - Wie pan, ja już nie mogę oglądać tej całej Barcelony, taka nerwica mnie bierze. Oni tylko kopią, w kółko kopią. Podanie, podanie, podanie, i tak przez dziesięć minut bez przerwy. Ja już nie rozumiem tej nowoczesnej piłki.
I w tym właśnie chyba tkwi szkopuł. 75 tysięcy widzów może po wczorajszym meczu powiedzieć „byłem tam”, tak jak kiedyś mogli się tym chwalić kibice obecni na meczu Chamberleina (jako jedyny zdobył 100 punktów w meczu NBA), czy podczas słynnej walki Muhammada Alego z Sonnym Listonem. Byli po prostu świadkami czegoś wielkiego.
Kilka razy w obecnym sezonie wydawało się, że Barcelona zaciera silnik na dobre. Że sama już nie jest głodna sukcesu, że zjada własny ogon, że zaczyna traktować rywali na pół gwizdka. A może, jak napisałem we wstępie, po prostu hiszpańskie zespoły powoli się tej Barcelony uczą? Sześciu ekipom udało się z nią zremisować. Getafe i Osasuna odniosły jednobramkowe zwycięstwa, choć statystycznie – w dziewięciu spotkaniach na dziesięć poległyby z „Blaugrana” z kretesem.
Nie mam wątpliwości, że ta drużyna musi się kiedyś wypalić. Sama. Że ta era - rozpoczęta kiedyś meczem z Wisłą na Camp Nou, pierwszym oficjalnym spotkaniem Guardioli czy Daniego Alvesa, jeszcze z Eto’o i Henrym w składzie – musi się kiedyś skończyć. Tak, jak kończyły się wszystkie wielkie zespoły w dziejach sportu, Chicago Bulls chociażby.
Być może oglądamy powolny zmierzch tej drużyny. Szczyt możliwości. Koniec, który przecież może nastąpić z dnia na dzień. Nigdy nie da się tego przewidzieć. Ale piękny to zmierzch, jeśli w najbardziej prestiżowych rozgrywkach na kontynencie odprawia czołową niemiecką drużynę z siedmioma golami…
Autor jest dziennikarzem serwisu Weszlo.com