Gdyby Cristóbal Balenciaga zobaczył projekty swojego następcy, być może umarłby po raz wtóry. Tyle że Demnie Gvasalii udało się coś, czego Cristóbal nie był w stanie dokonać. Zrobił z Balenciagi najważniejszą markę na rynku, do której popularności Dior czy Chanel się dziś nie umywają. Przy okazji zmienił też postrzyganie luksusu i wprowadził na salony brzydotę rodem z Europy Wschodniej. Znacie jego projekty, nawet jeśli nazwisko nic wam nie mówi.
Reklama.
Reklama.
Niemal białe włosy, świdrujące oczy i ten chód. Ni to zombie, ni to psychopatyczna morderczyni. W połączeniu ze scenografią przypominającą lej po wybuchu bomby Minttu Vesala zamykająca pokaz Balenciagi wrażenie zrobiła piorunujące. I szybko stała się viralem.
Na podobną share’owalność z tegorocznych tygodni mody mogła liczyć tylko "sukienka w sprayu" marki Coperni — nie bez udziału niemal nagiej Belli Hadid i faktu, że ubranie "nałożono" na modelkę na wybiegu.
Gruzińskie enfant terrible
Balenciaga — od dwóch lat dzierżąca palmę pierwszeństwa na rynku marek luksusowych, takich chwytów nie potrzebuje. Ma w końcu Demnę Gvasalię — dyrektora kreatywnego zamieniającego w złoto wszystko, czego się nie dotknie. Takich postaci świat mody widział już kilka, ale tym, co wyróżnia 41-letniego projektanta, jest ryzykanctwo, które kilka razy mogło się dla niego skończyć utratą posady.
Bo i co to za pomysł wykasować nagle wszystkie zdjęcia z konta na Instagramie obserwowanego przez 14 milionów osób. Albo wziąć najbrzydsze buty świata (aka Crocsy) i dodać do nich obcasy? Czy jak w najnowszej kolekcji — zaprojektować torebkę do złudzenia przypominająca dużą paczkę Laysów na suwak, umieścić ją w pokazie nawiązującym do wojny w Ukrainie i wycenić na 1800 dolarów.
I właśnie za to szaleństwo, nie tyle lekko już podstarzali millenialsi, ale w pierwszej kolejności "zetki" pokochały "nową" Balenciagę - za czasów Cristóbal znaną z kobiecego, architektonicznego couture. Z kolei o tym, co działo się w domu mody za rządów Alexandra Wanga, który ustąpił ze stanowiska zaledwie sześć lat temu, mało kto dziś pamięta.
Demna Gvasalia celuje w gusta (albo może raczej mentalność) nowego pokolenia bez pudła. I często robi to w sposób, który u starszych odbiorców budzi w najlepszym razie niezrozumienie.
Jeszcze niewiele ponad dekadę temu projektanci, którzy uchodzili za branżowych enfants terribles szli w wizualne, wysmakowane szaleństwa, nie zaś prowokacje - w dodatku wymierzone niekiedy w fanów marki.
Król subwersji
Jak na ironię, projekty Demny — a często nawet nie tyle projekty, ile koncepty — kojarzą nawet osoby, które modą zupełnie się nie interesują.
Zanim Gvasalia objął stery w Balenciadze, rozwijał z bratem markę Vetements (czyli po prostu "ubrania" po francusku), która w zaledwie dwa lata zdobyła pozycję ważnego, choć alternatywnego gracza. Jak na ironię, zatrudnieni w niej projektanci byli przeważnie znajomymi Gvasalii ze studiów zniechęconymi pracą w największych domach mody, żeby wymienić tylko Louis Vuitton czy Céline.
W 2016 roku bezsprzecznie najczęściej komentowanym ciuchem sezonu okazały się ciuchy Vetements z logo międzynarodowej firmy przewozowej DHL. Ludzie nie rozumieli, jak za coś tak "brzydkiego" można żądać ponad 3000 złotych. Tymczasem ciuchy - krytykowane, czy nie - schodziły na pniu.
Zazwyczaj mrocznymi obiektami pożądania faszionistów (przez złośliwych nazywanych "fashion victims") były w pierwszej kolejności kultowe modele torebek mające to do siebie, że rzadko wychodzą z mody. Teraz stała się nim koszulka, której "podróbkę" można było zrobić de facto samodzielnie za jedną setną ceny. Podobnie jak wiele innych ciuchów, które wychodzą spod ręki Gvasalii.
Jasne, nawiązania do brandów niezwiązanych z branżą zdarzały się już w modzie wielokrotnie. Tyle że czym innym jest inspiracja Coca-Colą czy McDonaldem — markami kultowymi i prowadzącymi komunikację mocno lifestyle’ową, a czym innym zwrot w stronę ze wszech miar zwykłego i wręcz "amodowego" DHL.
Gvasalia pochylił się po kamyczek, po który nikomu innemu nie przyszło do głowy sięgnąć, a nawet więcej — zaproponował swoim majętnym klientom "przebranie" za osoby wykonujące pracę mało prestiżową i słabo płatną (za co mu się zresztą oberwało).
I choć na pierwszy rzut oka wyglądało to na żart, w którym nie do końca wiadomo, kto śmieje się z kogo, pomysły Gvasalii można, a nawet powinno czytać się na metapoziomie.
Oto w czasie, w którym przypadło akurat apogeum powrotu domów mody do logomanii, wypartej wcześniej jako kojarząca się z podróbkami oznaka złego gustu, projektant wybiera logo marki seksownej jak, nie przymierzając, firma produkująca płytki PCV i robi z niego alternatywny hit sezonu.
Stawia tym samym pytanie, czym jest tak naprawdę logo. Pokazuje, że jego znaczenie jest umowne i zmienne, a mimo to ma lpotężną siłę oddziaływania na ludzi.
Kontestacja bardzo a la Marcel Duchamp. Tak jak Francuz zanegował sam akt twórczy, zwracając uwagę na kontekst, który "tworzy" to, co ludzie uważają za sztukę (jak umieszczenie odwróconego pisuaru na wystawie), tak Gvasalia pokazał, jak nadaje się ubraniu rangę "mody". Podobny chwyt powtarzał jeszcze kilkukrotnie, sięgając po inspiracje tak codzienne i zwyczajne, że aż szokujące.
Kilka lat temu szeroko komentowanym projektem (już dla Balenciagi) była skórzana wersja słynnej, niebieskiej torby z Ikei. Znów mieliśmy schodzącą za grube tysiące codzienność i zwyczajność, ale w nieco innym wydaniu. Ikeowskie torby to nie zgrzebne logo DHL, ale produkt praktyczny i dobrze zaprojektowany, w zwracającym uwagę kolorze.
Ale znów — potrzeba było stempla dużego domu mody, by ktokolwiek zwrócił na nie uwagę w kontekście modowym (może poza asystentami stylistów targającymi w nich naręcza ciuchów na sesje).
Inne projekty toreb, które trafiły na nagłówki? Jedna naśladująca kolorową, bazarową siatkę z plastiku, jakie można było zobaczyć jeszcze w latach 90., druga zaś - czarny worek na śmieci. Mimo to w kolekcji Balenciagi można znaleźć i klasyczne, eleganckie modele. Ot, modowy doktor Jekyll i mr Hyde.
Zamiana stron
Jedna z wcześniejszych teorii dotyczących powstawania mody autorstwa niemieckiego filozofa George’a Simmela mówi o tym, że tzw. mody kształtują się w najbogatszych warstwach społecznych, by przenikać do warstw gorzej uposażonych. Gdy "elity" zaczynają dostrzegać, że wizualne za mało odróżniają się od "pospólstwa", szukają jakiegoś rodzaju zmiany (mody).
Oczywiście, jeśli prześledzi się kolejne kilkadziesiąt lat historii, można znaleźć tu szereg kontrprzykładów, ale sama teoria w ogólnym zarysie wciąż ma rację bytu. Trendy z pokazów najszybciej adaptują się może już niekoniecznie wśród najbogatszych, ale z pewnością wśród gwiazd, za pośrednictwem których trendy schodzą "niżej" - do osób, które niekoniecznie śledzą pokazy, ale na ulubioną aktorkę czy piosenkarkę w nowej sukience zwrócą uwagę.
Tymczasem Gvasalia, zamiast swojskiego dla modowego półświatka "jeb** biedę", wybiera antykapitalistyczne "eat the rich". Oczywiście o ile dyrektor marki luksusowej może być antykapitalistą. Z pewnością jest za to antysnobem, grającym na nosie branżowemu establishmentowi.
Stereotypowo rozumiany luksus, z jego jawnym lub zamaskowanym akcentowaniem bogactwa, po prostu już się przejadł. I może na tym polega fenomen "nowej" Balenciagi. Inspiracja nie idzie tu z wielkiego świata hollywoodzkich dywanów, wakacji na Lazurowym Wybrzeżu, sztuki wysokiej i rzemiosła, ale raczej z biedy i brzydoty.
Postsoviet is the new black
Żeby zrozumieć Demnę i jego estetykę, trzeba cofnąć się do jego dzieciństwa. Cieniem na jego dzieciństwie położyła się ucieczka z ogarniętej wojną Abchazji. Gdy opuszczał z rodziną Gruzję, miał zaledwie 10 lat. Kolejne lata to tułaczka po krajach Europy Zachodniej i wreszcie powrót do Tibilisi, gdzie po maturze zdecydował się studiować ekonomię. Odpuści na rzecz Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii — mekki mody awangardowej.
Gdy w lutym 2022 roku w Ukrainie wybuchła wojna, w Paryżu trwał akurat tydzień mody. Z ponad stu pokazów jakiegokolwiek nawiązania do sytuacji na Wschodzie doczekano się tylko na dwóch. W tym właśnie u Demny, który zareagował bez dwóch zdań najbardziej wyraziście (bo i trudno nazwać wielkim manifestem zrezygnowanie z muzyki na pokazie Armaniego).
Najnowszej kolekcji nie sposób nie czytać przez pryzmat wojny. Wybieg ułożony między hałdami błota - ni to okopami, ni to lejami po eksplozjach. Modelki i modele przywodzący na myśl osoby tułające się po ulicach ogarniętego wojną miasta - w "za dużych" butach, z torebkami à la wybrudzone maskotki (czy wspomniane "Laysy" zaciśnięte w pięściach), często gołymi nogami. Kurtka stylizowana na kamizelkę kuloodporną, wreszcie przytłoczone do korpusów nosidełka z lalkami imitującymi dzieci.
I tutaj docieramy do meritum. Gvasalia należy do grupy projektantów czerpiących pełnymi garściami ze swoich postsowieckich korzeni. Światem jego dzieciństwa i młodości nie były ulice Paryża czy Mediolanu, ale gruzińskie miasta i miasteczka. Ze swoją socrealistyczną architekturą, szarzyzną, zaniedbaniem, zgrzebnością ubrań, fryzur, sklepów. I bliskością wojny.
Jego pokolenie projektantów jako pierwsze, zamiast odrzucać to, co związane z Europą Wschodnią, której często wstydzili się jako "niemodnej" i "nieładnej", bierze jej (ale i swoje) dziedzictwo wizualne - z całym brutalizmem i realizmem ocierającym się niekiedy o naturalizm. Kilka lat temu głośno było o Goshy Rubchinskim, bazującym na podobnej estetyce, ale to dopiero Gvasalii udało przebić się do mainstreamu.
Moda na brzydotę
Balenciadze pod jego rządami zawdzięczamy jeszcze jedno. Modę na brzydotę i toporność. A raczej nie tyle modę, ile kolejne z pytań, które Demna Gvasalia, jak na artystę subwersywnego przystało, stawia przed odbiorcami. Co uważamy za brzydkie, a co za ładne? Kto o tym decyduje? Czy da się to odwrócić?
Adidasy na masywnej podeszwie, z charakterystycznym "kopytem" i przedłużeniem z tyłu możemy dziś znaleźć w ofercie właściwie każdej sieciówki. Pierwowzorem był oczywiście projekt Balenciagi. Wzorując się na modelach popularnych na początku lat 2000, Gvasalia stworzył estetycznego potworka.
Tyle że im dłużej publika wpatrywała się w nowatorski model, tym bardziej się z nim oswajała, aż w końcu go pokochała. Okazało się, że potwór ma swój urok, a nawet fascynującą formę.
Modeli dziwnych butów - głównie sportowych - w swoim portfolio Balenciaga ma już sporo. Więcej - to właśnie francuskiej marce można przypisać cały trend na "brzydkie" buty. Nowy model, zaprezentowany w Paryżu to znów masywne sneakersy, obwiązane dodatkowymi sznurówkami w poprzek podeszwy - całkiem jak gdyby rozchodziły się w szwach.
Powrót "szybkich" okularów (i to raczej takich à la kolarstwo, nie zaś Matrix) - modelu, w którym nikomu nie jest do twarzy (chyba że skalą będzie "źle" i "gorzej") - również zawdzięczamy Gruzinowi. To nie dawna moda spod znaku "new looku" Diora — pochlebiająca urodzie, ale wręcz przeciwnie. Moda na brzydotę - wyzwolona z konieczności podobania się.
Tak daleko rozciągniętej zabawy znaczeniami i pogardy dla "tego, czego mogą pragnąć klienci" z topowych projektantów nie reprezentował jeszcze nikt. Bo i trudno porównywać przekładalność na poza pokazową rzeczywistość teatralnych wizji Muglera czy McQueena z torebką Laysów za 1800 dolarów. Ta ostatnia to po prostu postmodernistyczny obiekt. Trochę żart, ale bardziej komentarz.
W filmie "Diabeł ubiera się u Prady" Andrea Sachs (Anne Hathaway) dostaje wykład od swojej szefowej (Meryl Streep) - może i Andrea podśmiewa się z "tej całej mody" i uważa się za "zbyt inteligentną", żeby się nią przejmować, ale tak naprawdę jest ignorantką. Sweter, który ma na sobie, nie jest do końca jej własnym wyborem, ale popłuczyną projektu, który zamienił się w trend. I tak samo jest dziś z tym, co proponuje Balenciaga.