Na pytanie, czy mogę jakkolwiek opisać właściciela jachtu, Janette odpowiada:
– Biznesmen z Polski z żoną. Nic więcej. Nawet jak dodajemy zdjęcia do mediów społecznościowych, zasłaniamy napisy na koszulkach, żeby nie było widać nazwy. To nie znaczy, że atmosfera nie jest rodzinna, natomiast gdybym opisała konkretnego właściciela, pewnie nigdy nie znalazłabym już sobie pracy w branży – odpowiada Janette, pokazując przy tym zdjęcia luksusowego katamaranu, na którym pracuje.
Na jednym ze zdjęć w tle widać inną, gigantyczną, piękną łódź. – To jest jacht Stefano Gabbany. Tego od Dolce i Gabbana – wtrąca mimochodem, pokazując Regina d'Italia. Jacht modowego giganta stoi nieopodal łodzi, na której pracuje Janette.
– Wystrój łodzi ludzi od mody jest nieziemski. Wiem, bo moja koleżanka pracuje na jachcie Armaniego – dodaje.
Janette naoglądała się w życiu luksusowych jachtów po tym, jak przeprowadziła się na Majorkę. Tam załapała się do pracy jako obsługa portowa. – To głównie sprzątanie, zmiana pościeli i wymiatanie po imprezach kilogramów koksu z toalet i sypialni. Tak to wygląda w wielu przypadkach – opowiada bez podawania szczegółów.
Po jakimś czasie sprzątanie przestało ją jednak bawić, a kręcić zaczęła wizja dołączenia do załogi, która wypływa w morze czy na ocean. Propozycje zresztą sypały się same, bo porządna obsługa jachtu nie jest wcale łatwa do znalezienia, a jej zespół pracował, jak należy i było go widać z daleka.
– Byłyśmy ładne, wesołe i zawsze sprzątałyśmy do muzyki. Ale byłyśmy też dokładne i profesjonalne. Ludzie widzieli nas w porcie i mówili, że chcą, żebyśmy pracowały właśnie dla nich – tłumaczy Janette.
Propozycji zaczęło się pojawiać coraz więcej, aż w końcu Janette poczyniła konkretne kroki w kierunku nowej pracy – poszła na kilkudniowy kurs, który nie tyle dał jej konkretne uprawnienia, co znajomości.
– Na kursie poznałam jednego kapitana, a to właśnie kapitan jest trzonem załogi i to często od niego zależy atmosfera na łodzi. To zresztą zwykle kapitan dobiera sobie ludzi, bo oprócz niego potrzebni są przecież też inni. W przypadku mniejszych, czyli liczących kilkanaście metrów długości jachtów, to najczęściej kucharz i ktoś do sprzątania – wyjaśnia i szybko dodaje, że za takie pieniądze, to w Polsce każdy by chciał sprzątać i gotować.
To nie tak, że praca na jachtach to praca wyłącznie z milionerami. Wśród łodzi są takie, które wraz z załogą wynajmuje się przez AirBNB, a także takie, których właściciele wynajmują je bardziej lub mniej znajomym turystom. Wtedy pieniądze są mniejsze, ale też presja nie jest tak duża.
– Pierwsza łódź, na której pływałam, stacjonowała na Sardynii. Była dość stara i funkcjonowała w ramach najmu krótkoterminowego. Od razu usłyszałam od kapitana, że towarzyszy nam motto "shanti – shanti, piano – piano". I tak faktycznie było. Bez pośpiechu i bez zbędnej napinki – tłumaczy i dodaje, że jej praca głównie polegała tam na sprzątaniu i podawaniu posiłków.
Później było jeszcze kilka miejsc, w które trafiała z polecenia. Jak tłumaczy, grunt to jednak znaleźć sobie porządnych właścicieli. – Takich, którym zależy na komforcie załogi i którzy mają pieniądze, żeby za ten komfort zapłacić – wyjaśnia.
Ile? To wszystko zależy od rodzaju łodzi, stanowiska, zakresu obowiązków, kompetencji i właścicieli. Na start, bez doświadczenia można liczyć na miesięczną pensję rzędu 2,5-3 tysięcy euro. Po czasie, wraz z nabyciem doświadczenia, pensja szybuje w górę.
Kapitan jachtu może liczyć średnio na zarobki rzędu 6 tysięcy euro miesięcznie. Mówimy oczywiście o gołym wynagrodzeniu, do którego dochodzą jeszcze napiwki, często liczone w tysiącach.
– Niedawno znajomi mi mówili, że za miesięczny rejs dostali od właścicieli po 10 tysięcy dolarów napiwku. Ja tyle nie dostałam, ale wszystko jest jeszcze w moim zasięgu – śmieje się Janette. Ma 29 lat, ale jak twierdzi, to doskonały wiek, by pracować na morzu i oceanie.
– Najbardziej szanowana obsługa, to ta po 30-ce. To ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, a nie jadą się bawić. Ja planuję zarobić dużo pieniędzy, a jak mi się znudzi, to zawsze mogę gotować na lądzie – wyjaśnia z uśmiechem.
Gdy Janette przyjeżdża do Polski, w której się wychowała, robi sobie przegląd zdrowotny i urodowy. Stawia na wygląd, bo jak mówi, twarz to jej narzędzie pracy i "musi wyglądać jak milion dolców". Żeby jednak była jasność, to nie tak, że Janette jest damą do towarzystwa. Pełni na jachcie rolę szefowej kuchni, ale jak tłumaczy, "w pięknych okolicznościach powinni pracować piękni ludzie".
Oprócz wyglądu potrzebna jest jednak zdaniem Janette także masa kompetencji miękkich. – Trudno jest osobom konfliktowym, z drugiej strony jednak nie można sobie dać wejść na głowę. Trzeba umieć się dogadać i być otwartym, a jednocześnie asertywnym. Do tego mamy kontakt z ludźmi z różnych części świata i różnych kultur. Trzeba się często umieć dostosować. Nie każdy ma w sobie "to coś", co trudne jest do opisania, ale niezbędne w tej branży – wyjaśnia.
W znalezieniu pracy na luksusowych jachtach pomagają też oczywiście języki i znajomości, bez których trudno ruszyć z brzegu, choć i to nie jest to niemożliwe. Często wystarcza angielski, ale wielu bogatych właścicieli jachtów to też Niemcy i Francuzi, a oni najchętniej rozmawiają w swoim rodzimym języku.
Pracy na jachtach można szukać na facebookowych grupach, a także przez szkolenia. O ile nie chce się być kapitanem, na start wystarczy kilkudniowy kurs na załogantów jachtów morskich i wspomniany kurs STCW, czyli kurs bezpieczeństwa. To właśnie tam Janette poznała część ekipy, dzięki której dostała się na pierwszą łódź. Dziś pływa już na czwartej. Grudzień 2022 roku spędza na Karaibach.
O właścicielach jachtu, na którym pływa, Janette nie chce mówić wiele. – Są z Polski i są bogaci. Tyle wystarczy – tłumaczy, a między wierszami rzuca, że goszczą oni często celebrytów, choć w gruncie rzeczy, jak tłumaczy to "bardzo normalni ludzie".
– Właścicielka, jak przyjeżdża, to łapie za szmatę i zasuwa razem z nami. Myje podłogi, sprząta... W sumie się nie dziwię. Też głupio bym się czuła, gdyby ktoś nade mną skakał. Poza tym to sprawia, że relacje są trochę luźniejsze – wyjaśnia dziewczyna i dodaje, że to nie jest oczywistością.
Wśród właścicieli zdarzają się tacy, którzy chcą, żeby na środek morza dostarczyć im sushi o trzeciej nad ranem albo robią o wszystko awantury. Częstym problemem są też narkotyki, których w bogatym świecie nie brakuje.
– Załoga jednak musi być czysta, bo kapitan raczej sobie nie pozwoli na to, żeby pracować z naćpanym zespołem. To za duża odpowiedzialność – komentuje dziewczyna.
Jak dodaje, problemy tego typu często pojawiają się też na łodziach wynajmowanych, na których najczęściej widziani są celebryci.
– Bawi mnie, jak media podają, że jakaś gwiazdka spędza weekend na "swoim jachcie". Wielu nigdy nie byłoby stać ani na kupno, ani na utrzymanie jachtu, który do pełna tankuje się pięcioma tonami paliwa, a za noc w marinie we Włoszech trzeba zapłacić 1000 euro plus rachunki – wylicza.
Do tego dochodzi serwisowanie łodzi. Ekipy przylatują w najdalsze zakątki świata, by tak jak w przypadku ostatniej wizyty na łodzi, którą opiekuje się teraz Janette, usunąć ślady po rdzy z guzików na tapicerce.
– Serwisanci byli też kilka dni wcześniej, ale właściciel, którego nie ma teraz na miejscu, dopatrzył się śladów rdzy na monitoringu, z którego chętnie korzysta. Ściągnął więc ekipę ponownie, żeby to usunęła. Trochę się nie dziwię, bo jak masz jacht za tyle pieniędzy, to chcesz, żeby był idealny – wyjaśnia.
Jednocześnie dodaje, że nagminne sprawdzanie monitoringu, w czym lubuje się właściciel łodzi, na której pracuje, a do tego wypominanie każdej wpadki, bywa uciążliwe. – Ale ponownie: coś za coś – kwituje.
Jak wyjaśnia Janette, "jej milionerzy są jednak bardzo polscy". Lubią zimną wódkę i polską kuchnię, z czym zresztą wiąże się anegdota.
– Jak zobaczyłam w lodówce jachtu wartego kilka milionów euro mielonkę tyrolską, pasztetową i paprykarz szczeciński, pomyślałam, że chyba sobie reszta załogi robi jakieś jaja. Poprosiłam kapitana, żeby to chociaż schował do pudełek. Okazało się jednak, że to ulubione przekąski właścicieli, którzy zresztą na środku oceanu potrafią raczyć się mielonymi, schabowym z ziemniakami, burakami i rosołem, a wszystko przy dźwiękach disco-polo – opowiada Janette.
Kiedy pytam Janette o plany na zimę odpowiada, że właściciele wymarzyli sobie Karaiby, a Boże Narodzenie i sylwestra chyba spędzą gdzieś w USA. To oczywiście nie tak, że będą kilka czy kilkanaście dni płynąć łodzią. Na miejsce dolecą samolotem, a dopłynie załoga.
Pytam Janette, czy to oznacza, że spędzi na łodzi kilka tygodni. Odpowiada, że tak, dokładnie 21 dni. Jak twierdzi, to nie wybitne kompetencje są potrzebne, żeby pracować w tej branży:
– Musisz mieć poukładane życie. Musisz mieć coś, co sprawi, że nie zwariujesz bez neta i dostępu do cywilizacji, a przy tym inni nie zwariują z tobą. Trzeba być otwartym i ogarniętym, a wówczas świat stoi otworem. I to w jakich pięknych okolicznościach natury – zaznacza.
"Coś za coś", które tak często przytacza Janette, ma także drugą stronę medalu.
– W imię pieniędzy, przygody i poznawania świata poświęca się rodzinę i życie osobiste. Moją rodziną stają się załoga i goście, z którymi spędzam długie miesiące. Budzę się w porcie i często nie wiem, gdzie jestem. Bywa, że czuję się samotna, dlatego wiem, że choć to świetna praca, to nadaje się wyłącznie na okres przejściowy. Kiedyś trzeba dobić do portu ostatni raz.