Na początku dwa zastrzeżenia. To nie będzie tekst o tym, czy lepsza jest jedna lista, czy dwie listy opozycji w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, tylko o tym, co aktualnie jest możliwe, czyli co realnie biorą pod uwagę pierwszoplanowi aktorzy polityczni. To po pierwsze.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Po drugie zaś, wciąż mieć należy w tyle głowy, że polityka to bezwzględna walka konkretnych osób o władzę. Niech porzucą wszelkie nadzieje ci, którzy myślą, że główni gracze są gotowi na ustępstwa swoim kosztem, byle tylko pokonać PiS. Owszem, nikt z opozycji nie chce trzeciej kadencji PiS-u. Ale też nikt nie chce się poświęcić na ołtarzu tego zwycięstwa. To tyle wstępu.
Sępólno Krajeńskie, 10 listopada. Donald Tuskmówi, że jeśli do końca roku nie uda mu się namówić pozostałych liderów do wspólnej listy w wyborach do Sejmu, to on zrobi wszystko, by samodzielnie pokonać PiS.
– Nie możemy czekać w nieskończoność– przekonuje.
Lista niczym Yeti
Jedna lista jest tymczasem niczym Yeti, wszyscy o niej słyszeli, ale raczej nikt jej nigdy nie zobaczy. Od polityków każdego z ugrupowań opozycyjnych nieustannie słyszę, że to rozwiązanie najmniej prawdopodobne. Dla jednej listy nie ma też szczególnego entuzjazmu wśród szeregowych polityków PO. Bo przecież start z innymi oznacza, że trzeba się posunąć na listach wyborczych. To bolesne. Czego naprawdę chce Tusk, o tym za chwilę.
Dwie listy, jedna Platformy z Lewicą, druga Polski 2050 z ludowcami, to projekt korzystny dla Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza, dlatego jest przez nich tak uporczywie lansowany.
Jak mówił ostatnio szef PSL-u: – Od dawna proponujemy życzliwie dla PO i Lewicy: macie ten sam program gospodarczy i światopoglądowy, zróbcie jedną listę.
Owa propozycja niewiele ma wspólnego z życzliwością. Bo taki układ list przesuwa partię Tuska w lewą stronę, dzięki czemu Hołownia i Kosiniak mają szansę, by przejąć od Tuska sporą część elektoratu centrowego, który teraz jest przy Platformie.
Dlatego Tusk nigdy nie zgodzi się na taki wariant dwóch list, bo to go osłabia – nawet jeśli z setek sondaży wyjdzie, że jest to rozwiązanie dające choćby i większość konstytucyjną opozycji. I jeszcze jedno: sojusz PO z Lewicą oznacza, że od Lewicy odpada Razem, o czym politycy Nowej Lewicy mówią wprost.
Szymon Hołownianajchętniej poszedłby do tych wyborów sam, pod swoim sztandarem. Słyszę, że uwierzył w siebie, podobnie jak wcześniej Robert Biedroń w swoją Wiosnę.
Kręci nosem na sojusz z ludowcami, bo ci mają rozbudowany aparat partyjny i budżetowe pieniądze, stąd obawa ludzi Hołowni, że ostatecznie ludowcy wzięliby ze wspólnych list więcej mandatów niż Polska 2050, która przecież wnosi do tego związku większe poparcie społeczne.
Ryzyko ze strony Tuska też jest znaczne. Polska 2050 może przecież podzielić los Nowoczesnej, zostać rozpuszczona w Koalicji Obywatelskiej. Dlatego Hołownia gra na czas. Mówi, że Polska 2050 potrzebuje więcej czasu na decyzje i że prawdopodobnie "takie decyzje zapadną wiosną".
Ludowcy bardzo potrzebują sojuszu z Polską 2050, bo choć w ostatnich miesiącach wdrapali się nad próg wyborczy, to krążą w okolicach słabych 5% i ich obecność w przyszłym Sejmie nie jest wcale pewna.
A kto na prezydenta?
Opowieści o budowaniu Koalicji Polskiej można włożyć między bajki, Kosiniak dotychczas zawierał sojusze z kanapowymi ugrupowaniami bez znaczenia, np. z Centrum dla Polski, która to partia została utworzona z polityków, którzy już wcześniej byli w Koalicji Polskiej, tylko się instytucjonalnie wyodrębnili, żeby ładniej wyglądało.
Tymczasem, jak wiemy od Stefana Kisielewskiego, od samego mieszania herbata nie staje się słodsza. Alergicznie PSL reaguje na Platformę i konia z rzędem temu, kto wie dlaczego, przecież całkiem niedawno wspólnie osiem lat rządzili.
Jedni mówią, że to efekt słynnej reformy emerytalnej z 2012 roku, której twarzą Tusk uczynił ówczesnego ministra pracy i polityki społecznej, czyli Kosiniaka, na czym ludowcy sporo stracili wizerunkowo.
Inni przekonują, że przyczyna niechęci jest bieżąca – ludowcy forsują pomysł z wnioskiem o konstruktywne wotum nieufności wobec rządu Morawieckiego, twierdzą, że są w PiS-ie posłowie gotowi, by zdradzić.
Kandydatem na premiera miałby być w takim układzie Kosiniak-Kamysz. Na co Tusk się nie godzi, bo nie chce go wzmacniać. Jeszcze inni twierdzą, że chodzi o bieżącą rywalizację obu formacji o rękę Polski 2050.
Donald Tusk chce sojuszu z Polską 2050, bo uważa, że lwia część wyborców Hołowni to dawni wyborcy Platformy Obywatelskiej, których trzeba odzyskać – przede wszystkim po to, by wyprzedzić w sondażach PiS.
To ważne z psychologicznego punktu widzenia – dopóki partia Jarosława Kaczyńskiego wciąż "wygrywa wybory", bo wciąż jest pierwsza w badaniach opinii publicznej, dopóty trudno mocno uzasadnić korzystną dla Tuska narrację "idziemy po władzę".
Jeśli PO i Polska 2050 połączyłyby siły, to ludowcy nie mieliby wyjścia – musieliby dołączyć, ale na gorszych warunkach i wcale niekoniecznie. Bo tak naprawdę Tusk nie ma ochoty na rząd wielu ugrupowań. Czasy po PiS-ie będą trudne, potrzebna jest duża sterowność. A im więcej partnerów, tym gorzej się steruje, bo każdy ciągnie kołdrę w swoją stronę.
Hołownia byłby gotów na koalicję z PO, gdyby otrzymał gwarancję, że będzie wspólnym kandydatem PO i Polski 2050 na prezydenta w 2025 roku. Tyle że Tusk ma za plecami jeszcze Rafała Trzaskowskiego, którego musi zagospodarować, a którego już wcześniej kusił Hołownia – zresztą połączenie sił przez Trzaskowskiego i Hołownię dawało ich wspólnemu projektowi świetne wyniki w zamówionych przez Polskę 2050 badaniach.
Mimo wszystko, jak słyszę od polityków PO, relacje między Platformą a Polską 2050 są dziś lepsze niż wcześniej.
Na koniec: PiS, który chce, by po opozycyjnej stronie ostatecznie wszyscy poszli oddzielnie. I trzyma za to mocno kciuki. Warto, by opozycyjni liderzy mieli to w pamięci.