
O Lanie del Rey, a właściwie o Lizzy Grant, wiemy już wszystko. A przynajmniej tak nam się wydaje. Czy wymyśliło ją jakieś gremium, czy też jest samorodnym talentem, czy jej wargi były chirurgicznie poprawiane czy nie, wreszcie możemy spojrzeć na nią jako na pełnoprawną artystkę. Jej debiutancki album “Born to Die” ujrzał bowiem wreszcie światło dzienne i od teraz dyskusja powinna toczyć się tylko w jednym kierunku: czy to jest dobra płyta?
REKLAMA
Przyznam, że niekończące się rozważania, czy Lana jest “fejkiem”, już mnie zmęczyły. Z ulgą przyjęłam pierwsze nieśmiałe głosy, że “Born to Die” nadaje się do słuchania. Albumu wciąż nie kupiłam, ale za źrodło informacji posłużył mi internet, który tę artystkę stworzył. Sprawdzam tracklistę i odsłuchuję piosenki w dowolnej kolejności. Pomijam zarżnięte już przez stacje radiowe, profile facebookowe i ekspedientki w Żabce “Video Games” i “Blue Jeans”, które pospołu z “Diet Mountain Dew” i singlowym “Born to Die” krążyły po sieci już od dłuższego czasu.
Carmen, to ty?
Włączam też stronę z tekstami, żeby skupić się na tym, co śpiewa, a nie na tym, jak śpiewa. I co słyszę? Z ust tego posągowego rudzielca z wiecznie przymrużonymi oczami – jak po kokainowej orgii w jej ukochanym Chateaux Marmont – płyną takie słowa: “It's alarming honestly how charming she can be”. Uśmiecham się pod wąsem słuchając dramatycznej “Carmen” o dziewczynie, którą kochają wszyscy, bo lśni, którą wszyscy mogą kupić, “królowej Coney Island”, która ma tylko 17 lat, a nie można oprzeć się jej urokowi. Wszystko to wyśpiewane jak zwykle zmysłowo w popowej stylistyce, z rozbudowanym orkierstralnym refrenem i meandryczną linią melodyczną. Myślę sobie – ot, taka mało subtelna aluzja, śliczna piosenkareczka zdobyła się na odrobinę dystansu do swojej sławy. Korzysta ze sprawdzonego w amerykańskiej popkulturze schematu “pięknej i nieszczęśliwej”, przedwcześnie dojrzałej i ratującej się narkotykami przed presją albo topiącej smutki w alkoholu dziewczyny (myślicie teraz o Amy Winehouse, Drew Barrymore czy Edie Sedgwick? Słusznie.).
Włączam też stronę z tekstami, żeby skupić się na tym, co śpiewa, a nie na tym, jak śpiewa. I co słyszę? Z ust tego posągowego rudzielca z wiecznie przymrużonymi oczami – jak po kokainowej orgii w jej ukochanym Chateaux Marmont – płyną takie słowa: “It's alarming honestly how charming she can be”. Uśmiecham się pod wąsem słuchając dramatycznej “Carmen” o dziewczynie, którą kochają wszyscy, bo lśni, którą wszyscy mogą kupić, “królowej Coney Island”, która ma tylko 17 lat, a nie można oprzeć się jej urokowi. Wszystko to wyśpiewane jak zwykle zmysłowo w popowej stylistyce, z rozbudowanym orkierstralnym refrenem i meandryczną linią melodyczną. Myślę sobie – ot, taka mało subtelna aluzja, śliczna piosenkareczka zdobyła się na odrobinę dystansu do swojej sławy. Korzysta ze sprawdzonego w amerykańskiej popkulturze schematu “pięknej i nieszczęśliwej”, przedwcześnie dojrzałej i ratującej się narkotykami przed presją albo topiącej smutki w alkoholu dziewczyny (myślicie teraz o Amy Winehouse, Drew Barrymore czy Edie Sedgwick? Słusznie.).
Płonące serce
Słucham dalej. Jest dużo słodkich dziewczyńskich klimatów (“This Is What Makes Us Girls”), przy których chce się biegać w deszczu z grzywką klejącą się do czoła, gubiąc po drodze pantofelki – choć pięknie wygląda to tylko na filmie, względnie w teledysku Lany del Rey. Zauważam, że Lanie nieźle wychodzi tworzenie obrazków-klisz, które zapadają w głowę, bo widzieliśmy je już milion razy – rozchichotane nastolatki, które dla żartu wkradają się do czyjegoś ogrodu z basenem, by potem uciekać przed policjantami “w swoich czarnych bikini”, krzycząc “Złapcie nas, dopóki jesteśmy gorące!”. Albo kochankowie z “National Anthem” (swoją drogą, wyobrażacie sobie, by ktoś śpiewał po polsku: Powiedz mi, że jestem twoim hymnem narodowym??), którzy mają ochotę na gwałtowną, chorą miłość (“quick, sick rampage”)
Słucham dalej. Jest dużo słodkich dziewczyńskich klimatów (“This Is What Makes Us Girls”), przy których chce się biegać w deszczu z grzywką klejącą się do czoła, gubiąc po drodze pantofelki – choć pięknie wygląda to tylko na filmie, względnie w teledysku Lany del Rey. Zauważam, że Lanie nieźle wychodzi tworzenie obrazków-klisz, które zapadają w głowę, bo widzieliśmy je już milion razy – rozchichotane nastolatki, które dla żartu wkradają się do czyjegoś ogrodu z basenem, by potem uciekać przed policjantami “w swoich czarnych bikini”, krzycząc “Złapcie nas, dopóki jesteśmy gorące!”. Albo kochankowie z “National Anthem” (swoją drogą, wyobrażacie sobie, by ktoś śpiewał po polsku: Powiedz mi, że jestem twoim hymnem narodowym??), którzy mają ochotę na gwałtowną, chorą miłość (“quick, sick rampage”)
à la Lulu & Sailor z “Dzikości serca” albo Mickey & Mallory z “Urodzonych morderców”, na “jęczenie, jedzenie, picie & rozbijanie się autem / rozrzutne zakupy, przedawkowanie, śmierć / od narkotyków, z miłości, od marzeń, z wściekłości (“Wining and dining, drinking and driving, /Excessive buying, overdosin', dyin', /On our drugs and our love, /And our dreams and our rage”). To popkultura w czystej formie, ale zręcznie i wdzięcznie podana; “mrok i samotność”, widziane przez pryzmat ślicznej młodej kobiety stanowiącej idealne ucieleśnienie symbolu. To tęsknota za “true romance” – miłością niewinną, która jest już niemożliwa w naszych ironicznych czasach, bo zawsze przypomina coś, co widzieliśmy w kinie, za samą niewinnością, która staje się kiczowata. Lana chętnie kala ten obraz, śpiewając np. w romantycznym kawałku “Blue Jeans” inspirowanym z kolei postaciami niegrzecznych chłopców w typie Jamesa Deana, “Kocham cię bardziej niż te inne suki” (“Love you than those bitches before”), co dziwnie współgra z jej podszytym emo-masochizmem, miejscami prawie melorecytowanym flow.
Lana, przekonałaś mnie, pokonałaś moje wątpliwości. Nie będzie to z pewnością płyta roku, ale świetny produkt dający dokładnie to, co obiecywały wszystkie sesje zdjęciowe Lany z przymkniętymi oczami, kwiatami we włosach, wielkim złotym kastetem z napisem “BAD” i fryzurą prosto z lat 60.: pigułkę amerykańskiej popkultury z gorzkawym wnętrzem pokrytym lukrem. Smaczną, ale w nadmiarze szkodliwą.
