Już za rok Daniel Obajtek będzie mógł odpowiedzieć za swoje działania – o ile oczywiście pisowski układ, którego jest trybikiem, straci władzę. Nerwy prezesa Orlenu, które puszczają przy pytaniach o aferę Lotosu, świadczą o tym, że były wójt Pcimia dobrze o tym wie. Na szali jest bezpieczeństwo energetyczne Polski.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Bez żadnego trybu, nielegalnie i niekorzystnie dla państwa – tak według ustaleń dziennikarzy śledczych "Gazety Wyborczej" i TVN24 oraz ekspertów miała wyglądać transakcja, w wyniku której Orlen sprzedał 30 proc. udziałów w Rafinerii Gdańskiej koncernowi Saudi Aramco. Projekt umowy, do którego dotarły media, rzuca Polskę na kolana przed zagranicznym kupcem. Problemów wokół transakcji jest wiele, ale kluczowe są cztery kwestie.
Po pierwsze geniusze biznesu sprzedali udziały za śmieszną cenę, po drugie de facto oddali Saudom władzę nad spółką przyznając im prawo weta i możliwość nakładania potężnych kar, po trzecie zrobili to bez kontroli służb (Putin lubi to), po czwarte, w ramach podkładki, znowelizowali ustawę o kontroli niektórych inwestycji z 2020 r. z bezpłatną pomocą mec. Macieja Mataczyńskiego, pracującego w kancelarii, która za miliony obsługuje Orlen, a w wolnym czasie wpłacającego pieniądze na kampanię wyborczą PiS. Ten sam prawnik – cóż za niesłychany zbieg okoliczności! – obsługiwał rzeczoną transakcję koncernu Obajtka.
Mówiąc krótko, jak twierdzi premier Mateusz Morawiecki, transakcja przebiegała "wzorcowo". Tak wzorcowo, że jeśli PiS przegra wybory, Morawiecki może usiąść na ławie oskarżonych obok Obajtka. A obok nich minister aktywów państwowych Jacek Sasin, niedoszły organizator wyborów kopertowych za 70 mln zł. Panowie już dawno uwierzyli we własną propagandę, która zrównuje interesy ich partii z interesami Polski. Po tym niepięknym śnie może jednak nastąpić niemiła pobudka.
Zdenerwowanie Daniela Obajtka jest więc w pełni zrozumiałe. Zrozumiałe jest też, dlaczego jak ognia unika odpowiedzi na najprostsze pytania. Niezależni prokuratorzy (nie mylić z pupilami Zbigniewa Ziobry) podczas śledztwa będą sięgać także po medialne wypowiedzi prezesa Orlenu. Im ich mniej, im bardziej są od czapy, im więcej w nich personalnych utarczek z dziennikarzami, tym lepiej dla Obajtka.
I tu dochodzimy do kardynalnej kwestii. Historia zatoczyła koło. Na początku rządów PiS Jarosław Kaczyński osłonił Obajtka przed prokuraturą – tradycyjnie cudzymi rękami. Wtedy zarzucano mu, że mógł przyjąć 50 tys. zł łapówki i współpracować ze zorganizowaną grupą przestępczą. Prokuratura pod kontrolą Ziobry szybko umorzyła sprawę Obajtka, a potem – co też stało się tradycją – zabrała się do ścigania ścigających. Bo bycie członkiem obozu władzy to licencja na wszystko. W tak szemranych okolicznościach zaczynała się oszałamiająca kariera Daniela Obajtka w spółkach skarbu państwa.
Temat przekrętu na 50 tys. zł z perspektywy obecnego rozmachu może wywoływać ironiczny uśmiech. Tak samo, jak konsekwentny upór Obajtka, który – co szokujące w kontekście fuzji – nie ma certyfikatu dostępu do informacji niejawnych o klauzuli "tajne". Powód jednak szokujący nie jest: by go otrzymać, prezes Orlenu musiałby się poddać kontroli służb, a on bardzo nie chce być kontrolowany (właśnie dlatego próbował zakneblować niezależne od niego media piszące o jego licznych nieruchomościach). Propaganda TVPiS uzna to pewnie za kolejną oznakę jego krystalicznej uczciwości.
Poruszenie prezesa Daniela Obajtka jest więc całkowicie naturalne. Na horyzoncie majaczy koniec bezkarności. Został mniej niż rok. Mniej niż 52 tygodnie, 12 miesięcy, 365 dni lub 8760 godzin. Jeśli zmieni się władza, nadobywatele z PiS zaczną odpowiadać za swoje czyny jak każdy inny człowiek. A to budzi panikę.