W gimnazjum (kiedy jeszcze istniało) i liceum starałam się być na bieżąco ze wszystkimi lekturami szkolnymi. Wiele z tych książek czytałam dla przyjemności, lecz do lwiej części zasiadałam, mając widmo matury z tyłu głowy. Po prawie 8 latach od egzaminu próbuję na spokojnie powtarzać sobie te pozycje, których albo nie pamiętam, a wiem, że byłam nimi zachwycona, albo przez które w ogóle nie przebrnęłam (z mniej lub bardziej zasadnych powodów). Odkryłam, że dopiero teraz mogę w pełni nasycać się ich treścią i interpretować je bez obawy przed "maturalnym kluczem".
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Powtarzanie lektur szkolnych to okazja, by wejść w dyskusję ze swoim nastoletnim "ja". Okazuje się, że książki, które musieliśmy czytać w szkole podstawowej i liceum, nie są takie straszne i nudne, jak nam się mogły wydawać. Wszystko zależy od perspektywy.
Im starsi jesteśmy, tym więcej rozumiemy. Z większym bagażem życiowym wnikliwiej zinterpretujemy "Lalkę" Bolesława Prusa, "Proces" Franza Kafki czy "Chłopów" Władysława Reymonta.
Z jakiegoś powodu pewne dzieła znajdują się w kanonie lektur szkolnych. Oczywiście nie wszystkie nadają się dla dzieci i nie wszystkie są... dobre.
Nie skreślajmy lektur, dajmy im drugą szansę
Z podejściem do lektur szkolnych bywa różne - jedni nimi gardzą, drugim zwyczajnie w świecie nie chce się ich czytać, trzeci sięgają po nie z konieczności i ze strachu, że któraś z nich będzie tematem rozprawki na maturze, a czwarci chłoną wszystko, co nawinie im się pod rękę i co - przede wszystkim - im się spodoba. Postawiłabym siebie gdzieś między przedostatnim a ostatnim typem.
O ile pamięć mnie nie myli, w szkole średniej czułam presję sylabusa i nawet specjalnie zostawiłam sobie "Lalkę" do przeczytania na tydzień przed egzaminem. Wcześniej nie miałam do niej głowy, a wiedziałam, że z samych lekcji nic nie przyswoję… Poza tym, że ogólna narracja uczniów liceum brzmiała: "Biedny Wokulski, a Łęcka to s*ka" (z czym się swoją drogą w zupełności nie zgadzam). Okazało się, że miałam farta, bo akurat na ostatniej stronie z zadaniami dostałam właśnie fragment dzieła Bolesława Prusa do analizy.
Oczywiście przeczytanie "Lalki" na ostatnią chwilę nie tylko pomogło mi w zdaniu matury, ale i obudziło we mnie wrażliwość, która dotąd znajdowała się poza moim zasięgiem i o istnieniu której nie miałam pojęcia. Ba, 8 lat temu byłam wręcz święcie przekonana, że całkowicie rozumiem jej treść - (pół żartem, pół serio) zbudowałam wokół niej swoją licealną osobowość.
Jakiś czas temu ponownie zabrałam się za tę pozycję i - o matko - miałam wrażenie, jakbym nigdy jej nie znała. Bynajmniej nie chodzi mi o warstwę fabularną, a raczej o to, co kryje się za bogatymi opisami XIX-wiecznej Warszawy, wymianami zdań między bohaterami czy obserwacjami z "Pamiętnika starego subiekta". O sens.
Pojęłam, że nastoletnia "ja" tak po prawdzie niewiele wiedziała o "Lalce" i niewiele wiedziała o samym życiu. Doświadczenia, jakie zbieramy poprzez pokonywanie przeszkód stojących nam na drodze do miłości czy szczęścia w życiu codziennym oraz pracy, otwierają przed nami pole do nowej interpretacji rejestrowanych przez nas znaków. Niektórzy pozostają "zieloni" do momentu przekroczenia progu dorosłości (należę do grona tych osób), innym - brutalnie mówiąc - życie daje w kość nieco wcześniej.
Perspektywa zależy również od wniosków, jakie wyciągamy z naszych wewnętrznych monologów. Wyrabiamy sobie pewien pogląd na świat poprzez zanurzanie się w historię, kwestie problemów społecznych i politycznych, a nawet tak prozaicznych rzeczy, jak opłacanie podatków.
Z wiekiem dochodzimy do coraz śmielszych konkluzji, sprawniej łączymy ze sobą kropki, wyrabiamy sobie gust i przez to też jesteśmy w stanie intensywniej delektować się książkami. Założę się, że mając 50 lat na karku, "Lalka" może - ale nie musi - zyskać w moich oczach jeszcze większe uznanie.
Jeżeli zgodzimy się z teorią Rolanda Barthesa mówiącą o symbolicznej "śmierci autora" (usuwającej z dyskursu interpretacyjnego autora jako źródło wiedzy na temat właściwego odczytywania dzieła), wówczas ocena książek będzie zależna od naszej indywidualnej oceny.
Nastolatek kontra lektura szkolna
Z dzisiejszą wiedzą mogę stwierdzić (co nie jest w zasadzie żadnym odkryciem), że część lektur szkolnych nie nadaje się do szkoły. Poniekąd rozumiem intencje, którymi kierują się osoby zarządzające listą obowiązkowych i nieobowiązkowych pozycji, lecz zbyt powierzchowne omówienie niektórych dość trudnych w odbiorze tytułów (powieści, wierszy, dramatów, etcetera, etcetera) - i mam tu na myśli m.in. nauczyciela obwieszczającego klasie: "Dwie następne lekcje poświęcimy 'Procesowi' Kafki" - może zniechęcić młodego czytelnika do czytania, dać mu błędne przeświadczenie, że nie wyciągnie z książki nic poza tym, co zostało powiedziane na zajęciach.
Skakanie od Kafki aż po Mrożka w odstępie kilku lekcji i oczekiwanie, że uczeń w pełni pojmie morał płynący z ich dzieł, to przykład myślenia utopijnego. Co innego, gdyby dzieci miały w szkołach więcej książek, z którymi mogłyby się bardziej utożsamiać.
"Portret Doriana Graya", owszem, lubiłam za czasów licealnych, choć przyznam, że wówczas połowa książki jawiła mi się jako niezrozumiały, przeintelektualizowany bełkot. Dziś podtrzymuję zdanie, że styl Oscara Wilde'a był pretensjonalny (to nie przytyk), lecz ponowna lektura pozwoliła mi docenić intertekstualność jego powieści i zabawę symbolami.
Przez "Chłopów" Władysława Reymonta nie przebrnęłam w liceum. Robiłam do nich kilka podejść, a każda z prób kończyła się fiaskiem. Myślałam wtedy: "straszne nudy". Dziś cofam te słowa, gdyż polskiego noblistę, po uprzednim zapoznaniu się z historią chłopów na przełomie XIX i XX wieku, czyta się znakomicie, a motyw z czterema porami roku, które współgrają z wewnętrznymi konfliktami bohaterów, na własne życzenie miażdży mi serce.
Rozczarowań nie unikniemy. Lektura lekturze nierówna. Niekiedy nie warto niszczyć sobie przyjemnych wspomnień z ulubionymi książkami z dzieciństwa, aczkolwiek bez ryzyka nie ma zabawy. A nuż, może będzie warto. Podobnie z książkami, których młodsi "my" nie znosiliśmy. A nuż, może je pokochamy.