W zamierzchłych czasach, gdy na ekrany trafił pierwszy sezon "Love Island", pisałam, że format jest mrocznym eksperymentem psychologicznym przebranym w bikini. Mało wówczas widziałam.
Przy "Love Never Lies" - pierwszym polskim reality show wyprodukowanym przez Netflixa - "Love Island" jest jak lekki kuksaniec w porównaniu do srogiego wpier****.
I niech o jego randze świadczy to, że rykoszetem emocji uczestników dostają tu i widzowie, których ten w założeniu rozrywkowy format zostawia z pytaniem "czy naprawdę warto wiedzieć wszystko?" w porywach do "po co się z kimś wiązać?"
Oto do willi z basenem gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, wprowadza się sześć par. Zgłaszając się na casting, wiedzieli tylko, że mogą wygrać nawet 200 tys. złotych, zaś program ma za zadanie sprawdzić ich związek i prawdomówność.
Motywy mają różne. Lila i Andrzej, którzy są ze sobą od pięciu lat, uznali, że raczej im to nie zaszkodzi, a może pomóc. I tak ciągle się kłócą i nie wiedzą, co dalej. Jest i naiwna Kasia - chciałaby zrobić kolejny krok i zamieszkać z Kornelem, który wciąż nie wyznał jej miłości. Albo Jasiek i Wika, którzy przyszli po kasę - w przeszłości robili sobie masę świństw, ale już jest dobrze. Wiedzą o wszystkim, więc żadne niewygodne pytanie ich nie zaskoczy.
Po zaledwie dniu w willi uczestnicy dowiadują się, na czym będzie polegała zabawa, a raczej - jak się szybko okaże - "zabawa". Każdego dnia mają odpowiadać na pytania dotyczące swojego związku.
Szkopuł polega na tym, że wcześniej na te same pytania odpowiadają podpięci do wykrywacza kłamstw, nie znając jednak jego odczytu. Jeśli wyjdzie na jaw, że skłamali, z puli 100 tys. odbierane są 2 tys. złotych. Z kolei, jeśli będą prawdomówni - pula się zwiększa.
Tuż po ogłoszeniu zasad programu widać lekki popłoch niektórych uczestników - ostentacyjnie przystojny Dominik tłumaczy swojej dziewczynie, że przecież wykrywacz kłamstw może się mylić.
W konfrontacji z wariografem szybko okazuje się, że nawet w relacjach, w których z pozoru wszystko układa się świetnie, są takie tematy, których lepiej nie poruszać.
Tylko w pierwszym odcinku wychodzi na jaw między innymi, że jeden z uczestników przespał się ze wspólną znajomą podczas dwumiesięcznej przerwy w związku, o czym mimo licznych pytań jakoś nie wspomniał.
W zdawać by się mogło modelowym związku Idy i Mateusza jest źle na zupełnie innym poziomie. Dziewczyna wstydzi się partnera i traktuje jak kogoś gorszego. A to dopiero początek syfu, który wkrótce wyleje się na głowy uczestników.
Pierwszego wieczoru mają przynajmniej szansę przegadać to, czego się dowiedzieli. Miło może nie jest, ale koniec końców dochodzi do względnej zgody. Tyle że realizatorzy postanawiają dolać oliwy do ognia, rozdzielając pary.
Połowa uczestników jedzie do innej willi, zaś do ich partnerów dołączają single - ewidentnie dobrani tak, by byli w typie konkretnych osób. A to wszystko obficie podlane alkoholem, którego spożycie w polskich formatach tego typu było dotychczas ograniczone przez realizatorów. Do tego aranżowane randki i oczywiście wieczorne imprezy.
Może i poza tzw. granice przyzwoitości wychodzą nieliczni, ale single są ewidentnie poinstruowani, o co mają podpytywać uczestników, z którymi zostali sparowani. A tu hamulce już puszczają, bo i często to obcej osobie łatwiej zwierzyć się z problemów. Zwłaszcza, jeśli śpi się w jednym pokoju, a wcześniej trochę wypije.
Jednocześnie siedzącym w izolacji partnerom są sukcesywnie pokazywane poczynania ich drugich połówek. Nie ma żadnych krzywych akcji? Zawsze można pokazać dziewczynie fragment, na którym jej chłopak wypytuje towarzystwo, czy lepszy jest penis obrzezany, czy z napletkiem i zastanawia się "kto ma najdłuższego". Co robi dziewczyna oglądająca nagranie? Jak nietrudno się domyślić umiera ze wstydu.
Pokazywanie żenujących zachowań drugich połówek również staje się narzędziem manipulacji w rękach produkcji. Może i temu twojemu facetowi oko nie ucieka w bok, ale spójrz na niego - gada głupoty albo po chamsku traktuje innych uczestników. Chcesz być z kimś takim?
Już wtedy ten z założenia rozrywkowy program zaczyna mieć ciężar gatunkowy dramatu, który stopniowo zacznie zamieniać się w thriller psychologiczny.
Oto sześcioro młodych, atrakcyjnych ludzi siedzi zamknięta na małej powierzchni i ma aż za dużo czasu, żeby analizować tak zachowania swoich drugich połówek, jak i to, czego dowiedzieli się o nich pierwszego wieczoru.
Odechciewa im się gadania, za to dziewczyny zaczynają siedzieć właściwie non stop w okularach przeciwsłonecznych, bo i większość z nich co jakiś czas płacze.
Wieczorem czeka na nich kolejna porcja odpowiedzi na pytania, których ich znakomicie bawiący się partnerzy udzielili podpięci do wykrywacza kłamstw. Kaliber jest gruby, zaś uczestnicy płynnie przechodzą od ronienia ukradkiem łez do napadów histerii.
Napięcie nie ma szans opaść, bo i pary nie mają okazji do wyjaśnienia sobie tego, co zobaczyły i usłyszały. Zamiast do konfrontacji dochodzi do zamiany miejsc - teraz to do tych, którzy siedzieli dotychczas sami, dołączają nowe osoby.
Można by założyć, że tym razem będzie grzeczniej. W końcu grupa, która dotychczas balowała, mogła co najwyżej podejrzewać, że partnerzy będą ich podglądać. Druga grupa dla odmiany doskonale wie, jak będzie to wyglądało. Tyle że w wielu przypadkach do głosu dochodzi poczucie zranienia i zawodu.
Przykładowo: Bernadecie współczuli dotychczas widzowie, ale i uczestnicy łapiący się za głowę na widok tego, co mówi i wyprawia jej facet.
W ciągu niespełna tygodnia dowiedziała się nie tylko, że Dominik wciąż utrzymuje kontakt z dziewczyną, z którą ją zdradził, ale też, że zdrad było więcej, a w dodatku podnieca go seksualnie sparowana z nim singielka (podziękujmy wykrywaczowi kłamstw).
Na domiar z nagrań wynika, że nawet nie starał się zachowywać wobec niej żadnego dystansu - tak fizycznego, jak emocjonalnego.
Bernadeta mówi wprost, że chciałaby, żeby Dominik choć raz poczuł się tak, jak ona czuje się przez większość tego związku i że ma zamiar flirtować z chłopakiem, który zostanie jej przydzielony przez produkcję na najbliższe dni.
Nie spodziewa się tylko, że facet będzie w jej typie, a w dodatku będzie zwracał na nią uwagę i jej słuchał - czego o Dominiku powiedzieć raczej nie można. W efekcie po jednej z pijackich imprez posuwa się dalej niż jej partner i daje się pocałować.
Pozujący na Piotrusia Pana i drwiący ze wszystkiego Dominik ogląda materiał i dostaje spazmów przed kamerami. I nie jest to nawet najbrutalniejsza z sytuacji, które produkcja zgotuje uczestnikom, a w pakiecie i widzom.
I właściwie tyle opisu formatu wystarczy, by czytelnik zrozumiał, o co chodzi. "Love never lies" idzie o trzy (trzydzieści?) kroków dalej w stosunku do voyeryzmu "Big Brothera".
Tu nie chodzi już o niewinne podglądactwo, ale o patrzenie na emocje tak skrajne, że większość z nas nie chciałaby pokazywać ich znajomym (albo w ogóle nikomu).
Do wyboru, do koloru: mamy poniżenie, cierpienie, zawód, mściwość, ale i poczucie beznadziei. Nie ma to, jak stracić złudzenia co do ukochanej osoby i miłości jako takiej przed milionami.
W takim natężeniu manipulacji nie ma mowy o utrzymaniu założonych przed programem celów i masek - widocznych czasem aż nazbyt wyraźnie w innych formatach typu "palma, bikini i miłość w tle".
Oglądając pierwszy sezon "Love Never Lies" (obecnie drugi najpopularniejszy program na polskim Netflixie), co i rusz przypominał mi się serial "UnREAL", w którym główna bohaterka jest producentką telewizyjną realizującą format wzorowany na "The Bacherol" (kawaler z tzw. wyższych sfer szuka miłości).
Serial pokazuje manipulacje realizatorów skoncentrowane na uzyskaniu jak największego dramatyzmu, przekładającego się rzecz jasna na oglądalność. Że nieetycznie, po bandzie, a czasem i z tragicznym dla uczestniczek finałem? Bywa - w końcu same się zgłosiły.
Trudno nie odnieść wrażenia, że dokładnie tak samo zostało zaprojektowane "Love Never Lies". Z formatu typu "Too hot to handle" nastąpiło płynne przejście w "Too much to handle" (więcej niż jesteś w stanie unieść - red.).
I mogłabym wieszać tu psy na ludziach, którzy zrealizowali reality show. Tak się jednak składa, że w mediach pracuję już jakiś czas i wiem, jak wygląda to z drugiej strony kamery/ekranu czy tam mikrofonu.
O ile nie pracuje się w TVP dysponującej ogromnymi dofinansowaniami, jest się skazanym na robienie ni mniej, ni więcej tego, co ludzie chcą oglądać.
Clickbaitowe tytuły, "głupie" tematy i kontrowersyjne formaty są dokładnie tym, czego pragniecie i pragniemy. No, a przynajmniej tak głosujemy swoimi klikami i guzikiem "play" (kto kliknął w "Love Never Lies"? ano ja we własnej osobie).
Jeśli chodzi o rozkminy (czyt. przemyślenia) natury etycznej, ciekawsze jest tu to, czego możemy nauczyć się o związkach i prawdomówności w tychże.
Oczywiście, można wychodzić z założenia, że prawda nas wyzwoli. Doświadczenie (tak ogólnoludzkie, jak i wzięte bezpośrednio z reality show Netflixa) pokazuje, że prędzej niż wyzwoli - wpierd***.
Bycie w związku jest obustronną decyzją. To, czy ktoś ma w zwyczaju flirtować dla sportu, albo followuje na Instagramie swojego byłego, jest tu kwestią drugorzędną, o ile decyzja co do meritum pozostaje niezmienna. Kocham-chcę-wybieram. O tym zaś myśli się w zaciszu swojej głowy (że polecę lekką grafomanią).
Sprawozdania i rozliczenia na niewiele się zdają, dają co najwyżej złudne poczucie kontroli. Kto chce kłamać - i tak skłamie, kto ma zdradzić - zdradzi.
Czy po czterech szczęśliwych latach naprawdę warto grzebać w tym, że w pierwszym miesiącu związku, gdy nie padły jeszcze żadne wiążące deklaracje, ktoś zaliczył skok w bok, który wypomina sobie do dziś z obrzydzeniem i wie, że nigdy go nie powtórzy? Moim zdaniem nie.
Jasne, że da się wysnuć na tej podstawie daleko idące wnioski co do "osobowości" i "moralności" drugiej strony. Problem polega na tym, że co do zasady ludzie nie dzielą się na białych i czarnych. Występują raczej w odcieniach szarości.
W większość aspektów życia doszliśmy już do kolektywnej świadomości tego, że popełnienie jednorazowego błędu nie definiuje popełniającej go osoby. Zdrada, i to nawet ta definiowana jako pisanie z kimś czy pijacki całus, wciąż uchodzi za relacyjne "no pasarán". Przeważnie w znacznie większym stopniu niż przemoc ekonomiczna czy gaslighting (słynne "zwariowałaś").
Patrząc na uczestników "Love Never Lies", nietrudno domyślić się, które pary rozstaną się podczas finału programu przewidzianego na 1 lutego. Tyle że raczej nie będą to pary źle dobrane lub też takie, którym trudno byłoby wieścić "żyli długo i szczęśliwie".
Znacznie bardziej zasadne wydaje mi się pytanie "po co w ogóle się z kimś wiązać". Jakiegoś rodzaju zawód zawsze pojawi się w końcu w pakiecie.
Czytaj także: