Ten samochód w ogóle nie wpisuje się w obecne trendy. Jest trochę jak towar spod lady, który sprzedawca wyciąga na dyskretne życzenie klienta. Bo trochę nie wypada się nim chwalić, przecież nie jest elektrykiem czy hybrydą. Ma cztery końcówki wydechu i 300 KM, które wywołują nieprzyzwoite emocje. Volkswagen kupił mnie nutą szaleństwa, jednak w tym wszystkim jest pewien problem.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
– Hej, ale serio 300 KM? – to pytanie słyszałem od każdego kolejnego pasażera, którego przewiozłem najnowszą wersją T-Roca R. Dyskusje o możliwościach tego Volkswagena już mnie nie dziwią, bo na pierwszy rzut oka nie wygląda na coś z szalonym potencjałem. Ma cztery końcówki wydechów – to chyba jedyny szczegół, który rozbudza wyobraźnię.
Pierwszy raz za kierownicę T-Roca R wsiadłem już trzy lata temu. Wtedy też nie dowierzałem, ile sportowego ducha może siedzieć w tym pozornie zwyczajnym crossoverze.
Teraz sprawdziłem wersję po liftingu, ale miałem na to już konkretny plan. Przejechałem Volkswagenem pętlę o długości ponad 1000 km, żeby odpowiedzieć sobie na dwa pytania: czy usportowiony T-Roc to rasowy sportowiec oraz czy da się go zaszufladkować jako auto do codziennego użytku?
Najpierw wyjaśnijmy jednak, że wspomniany lifting to tak naprawdę kosmetyka. Przód Volkswagena stał się bardziej agresywny, pojawiła się podświetlana listwa w osłonie chłodnicy – element znany m.in. z Arteona. Na nadwoziu ogólnie zagościło więcej chromu, lekko zmieniły się też tylne reflektory i to w zasadzie… tyle. Znakiem rozpoznawczym modelu jest rzecz jasna literka "R".
Bardziej skupiono się na wnętrzu, które musiało się zmienić, żeby T-Roc R nie odstawał od rynkowych trendów. Jeszcze w wersji z 2020 r. miałem pokrętła do obsługi klimatyzacji, ale teraz wszystko zamieniło się w dotykowy wielofunkcyjny panel. Tak samo kierownica – nadal "multifunctional", ale również wyposażona wyłącznie w dotykowe przyciski.
Czy to się sprawdza? To zależy, bo jeśli ktoś używał przez lata gałek i prawdziwych przycisków, przeskok do cyfrowego świata nie jest taki prosty i oczywisty. Jasne, wszystko jest kwestią przyzwyczajenia, tylko czy naprawdę każdy nowy samochód musi być obsługiwany "dotykowo"? Jakiś złoty kompromis byłby tu idealnym wyjściem.
W T-Rocu R znajdziemy też wirtualny kokpit z tradycyjnym dla Volkswagena układem stylistycznym. To akurat strzał w dziesiątkę, bo wszystko prezentuje się przejrzyście, a wygląd można przestawiać po swojemu. Z kolei system multimedialny z centralnym ekranem to projekt przyjemny dla oka, chociaż momentami sprawia niespodzianki. Na przykład bez powodu rozłączało mi funkcję Apple CarPlay, co w dłuższej trasie może być irytujące.
Moje narzekanie to w zasadzie drobiazgi, ale jest coś, na co bardzo liczyłem w odświeżonym T-Rocu R i niestety się zawiodłem. Wnętrze nadal jest mocno plastikowe i nie ratuje tego przyzwoity design. Na nierównej drodze dało się nawet usłyszeć, że niektóre elementy po prostu "żyją". Takie wykończenie nie raziłoby mnie np. w VW Polo, ale mówimy o aucie stylizowanym na półkę premium Volkswagena. Gryzie mi się to z charakterem tego samochodu, ale najbardziej z jego ceną.
Niektórzy powiedzą, że przecież T-Roc R to głównie mocny napęd i osiągi, więc po co przejmować się twardym plastikiem? Z takim podejściem rzeczywiście da się przymknąć oko na to, że czasami coś skrzypi w środku. Prawda jest taka, że krótka przejażdżka za kierownicą daje poczucie dużego potencjału, jaki drzemie pod maską. I chyba o to głównie chodzi w tym Volkswagenie.
Mamy tu do dyspozycji benzynowy dwulitrowy silnik, napęd 4MOTION i 7-stopniową przekładnię dwusprzęgłową DSG. 300 KM i 400 Nm w połączeniu z funkcją launch control pozwalają przyspieszyć do setki w niecałe 5 sekund. Prędkość maksymalną ograniczono elektronicznie do 250 km/h.
Komu to wszystko potrzebne? Na pewno nie kierowcy, który jazdę samochodem traktuje jak beznamiętne przemieszczanie się z puntu A do punktu B. Tu chodzi przede wszystkim o czysty żywioł.
T-Roc R po raz kolejny okazał się bardzo wszechstronny. To nie jest tak, że da się z niego wykrzesać jedynie najbardziej skrajne emocje, bo może być… totalnie nudnym i spokojnym autem. Wystarczy pobawić się dostępnymi trybami jazdy i przerzucić się na "eko". Wtedy Volkswagen zamienia się w leniwca, a reakcja na dociśnięcie gazu jest bardzo ospała. W opcji "Race" jest już totalnym brutalem.
Trybów jazdy jest więcej, a do ich zmiany służy specjalne pokrętło przy skrzyni biegów. W tym elemencie Niemców trochę poniosła fantazja, ponieważ w pakiecie znalazły się off-roadowe funkcje. Na przykład możemy wybrać tryb na zaśnieżony teren czy bardziej nierówne drogi.
Szczerze mówiąc bałbym się skorzystać z tego w naprawdę trudnych warunkach. Mimo że do dyspozycji jest napęd 4x4, to prześwit wynosi niecałe 17 cm. Powiedzmy to sobie wprost, T-Roc R nie zastąpi wam rasowej terenówki.
Czy T-Roc R sprawdzi się jako pierwsze auto w rodzinie?
Osiągi i dynamika to główne cechy tego Volkswagena. O sportowym charakterze VW przypomina też zawieszenie – dość sztywne, ale zestrojone także do komfortowej jazdy na co dzień. Tu udało się znaleźć fajny balans.
Przewidywalne okazało się spalanie, które można podsumować w skrócie: nie ma tragedii. Średnio 10 litrów po kilkuset kilometrach z ruchem miejskim, drogami lokalnymi i ekspresówką to naprawdę przyzwoity wynik.
Niestety nie złapałem wiarygodnego zużycia przy 120-140 km/h, bo pechowo dwa razy jechałem podczas wichury… pod wiatr. Opór powietrza był tak duży, że samochód spalał co najmniej 2 litry więcej. Realnie trzeba przyjąć, że to ponownie ok. 10 litrów.
W mieście wyjdzie około 14-15 litrów przy trochę bardziej agresywnych startach spod świateł, ale całkiem łatwo da się zejść do 12 l. Jak widać, sportowy T-Roc nie musi drenować portfela przy tankowaniu tak bardzo, jak można by się tego po nim spodziewać.
Przy okazji wpasowania T-Roca do codziennego rodzinnego użytku, trzeba odnotować pojemność bagażnika – 392 l. Z kolei ilość miejsca w środku jest po prostu akceptowalna, nawet przy długich podróżach.
Problemem w tym dylemacie może być wyłącznie cena, bo ta nuta szaleństwa sporo kosztuje. T-Roc R to wydatek minimum 211 tys. zł – mowa tu o bazowej wartości, jaką znajdziemy w konfiguratorze. Podstawową wersję tego modelu można kupić o ponad 95 tys. zł taniej. Różnica jest więc duża, ale z drugiej strony – możliwości też są nieporównywalne.
Gdybym wszedł do salonu Volkswagena i chciał coś naprawdę ostrego, pewnie w ciemno postawiłbym na Golfa R. Pod rozwagę wpadłby jeszcze Golf GTI. T-Roc R może być nieoczywistą alternatywą dla tradycyjnych hot-hatchy, a do tego prawdopodobnie spełnia wymagania minimum rodziny 2+1. Chwała konstruktorom, że takie samochody w czasach elektromobilności jeszcze powstają. Mamy tu nutę szaleństwa i szczyptę rozsądku, ale jednak w wygórowanej cenie.
Więcej relacji zza kierownicy innych ciekawych aut znajdziesz na moich profilach Szerokim Łukiem na Facebooku oraz Instagramie.