Pokazywany film to tylko 50 procent przeżycia. Drugie tyle stwarzamy sami, zauważając określone rzeczy i odnosząc je do własnych doświadczeń – mówi Tomasz Raczek, znany publicysta i krytyk, który od kilku lat prowadzi kanał na YouTube z wideorecenzjami. W rozmowie z nami wyjaśnia, dlaczego to w internecie najlepiej mu się opowiada o filmach, czemu nie lubić przyznawać gwiazdek, a także o tym, gdzie się podziali prawdziwi krytycy filmowi.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Tomasz Raczek o filmach opowiadał i pisał już w każdym medium. Publikował teksty na łamach "Polityki", "Rzeczpospolitej", miał swoje programy w TVP czy Canal+, a także w Polskim Radiu i TOK FM i wielu innych stacjach i magazynach.
Był naczelnym "Playboya", "Filmu", "Magazynu Filmowego", a także jest laureatem wielu prestiżowych nagród.
Kilka lat temu założył swój kanał na YouTube, na którym publikuje wideorecenzje filmów i seriali. Wyróżnia się nie tylko mało "youtube'ową" formą, ale tym, że dzieli się anegdotami ze swojej bogatej przeszłości, a także pomaga inaczej spojrzeć na kino.
Tomasza Raczka przedstawiać nikomu nie trzeba - to najbardziej znany krytyk filmowy w Polsce. Robi to od mniej więcej trzech dekad i nadal jest pod tym względem nie do przebicia. Najciekawsze moim zdaniem w wideorecenzjach jest to, że mówi... jak oglądać filmy, na co zwracać uwagę i jak wychwytywać niuanse – dlaczego np. dana rola jest genialna, a scenariusz wybitny lub też na odwrót.
Jest kopalnią wiedzy dla każdego kinomana, bo pozwala jeszcze lepiej zrozumieć filmy (z muzyką pomoże nam bohater pierwszego wywiadu cyklu - Tomasz Wróblewski z kanału 0db.pl) – nawet jeśli nie do końca zgadzamy się z ostatecznym werdyktem. W wywiadzie mówi nam, dlaczego opinie o filmach nie dzielą się na lepsze i gorsze. Rozmowę jednak zaczniemy od kanału na YouTube, bo to właśnie jego polecam subskrybować.
Wcześniej recenzował pan w tradycyjnych mediach, od kilku lat możemy pana słuchać i oglądać na YouTube. Gdzie panu najlepiej się opowiada o filmach?
Na YouTube. Mam tu pełną wolność, nie mam nad sobą szefów, nie straszą mnie tabelkami, wykresami czy oglądalnością.
Nawet jeżeli inni mówią mi, że recenzja filmowa nie powinna trwać dłużej niż 12 minut, to czuję, że to nie w moim stylu. Sam sobie więc wymyślam sposób na to, żeby jednak móc dłużej mówić. Dzięki temu powstała w recenzjach "sekcja premium", w której pozwalam sobie na osobiste i prywatne skojarzenia wywiedzione z filmu. I okazało się, że to jest ulubiona przez moich odbiorców sekwencja recenzji, która na dodatek odróżnia je od wszystkich innych dostępnych w Internecie.
Materiały tej długości teoretycznie "nie miały prawa" przejść w sieci.
Teoria często kłóci się z praktyką. Gdybym to samo chciał zrobić w telewizji, to dyrektor czy dyrektorka programowa kanału powiedzieliby mi, że badania wykazały, że taki komentarz nie może trwać dłużej niż 12 minut. I w związku z tym mam się do tego dopasować. Nie ma tu miejsca na kreatywne poszukiwanie rozwiązania.
Jest jeszcze jakiś powód, dla którego lubi pan mówienie o filmie w sieci?
Przez całe życie zbierałem doświadczenia. Byłem krytykiem, najpierw teatralnym, a potem filmowym w tygodnikach "Polityka", "Wprost", "Przegląd Tygodniowy". Miałem swoje audycje w różnych stacjach radiowych i telewizyjnych. Prowadziłem programy, za które dostałem Wiktora, a także nagrodę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Wieloletnia działalność pozwala mi teraz patrzeć na filmy trochę inaczej.
Nie widzę w nich utworów, które trzeba ocenić, zinterpretować, uporządkować, określić styl autora i powiedzieć, co w nich jest ukryte, ponieważ doszedłem do wniosku, że tak naprawdę najważniejsza w odbiorze filmów jest uwolniona od reguł różnorodność, a także różnorodność samych widzów.
W prawie każdej recenzji powtarzam, że pokazywany film to tylko 50 procent przeżycia. Drugie tyle stwarzamy sami, zauważając określone rzeczy i odnosząc je do własnych doświadczeń. Nigdy nie jest tak, że widz odbierze wszystkie bodźce, które przekazuje film. Świadomie bądź też nie, wybieramy te elementy, które są nam najbliższe, zgodne z naszym temperamentem, wiedzą, czy erudycją. Czasem jest tak, że w filmie umieszczono konkretne odwołania, ale ponieważ nie mamy wiedzy w tej dziedzinie, to nie rozpoznajemy tych sygnałów. Jeśli nie znamy punktu odniesienia, nie możemy zidentyfikować cytatu!
Odbiór tego samego filmu różni się w zależności od tego, kto go ogląda.
Często ludzie wychodzą z kina i dyskutują, próbują interpretować różne rzeczy, przekonując się że kompletnie inaczej to wszystko widzą. Wtedy bywa że słyszę, jak mówią: "wiesz co, mam wrażenie, że byliśmy na innych filmach!". I wtedy mam ochotę krzyknąć "Bingo!". To jest właśnie największa prawda o oglądaniu filmów.
Każdy z nas widzi inny film, bo tylko połowa jest wspólna, a druga połowa jest absolutnie indywidualna. I nie jest tak, że widz który wyłapuje mnóstwo odniesień do innych filmów, jest lepszy. Ktoś inny, kto nie posiada takiej erudycji, może odczuć a nawet zrozumieć film zupełnie inaczej i ten jego rezultat wizyty w kinie nie będzie w niczym gorszy od wizji tego pierwszego widza.
Niedawno jeden z odbiorców moich wideorecenzji na YouTube napisał do mnie w sprawie filmu "Duchy Inisherin". Zarzucił mi, że nie odczytałem wszystkich nawiązań do historii Irlandii i tego, że każda scena odnosiła się do określonych wydarzeń z 1923 roku. Uważał, że moją rolą jest rozkodowaniu filmu pod tym względem. Odpisałem, że oglądanie filmu to nie jest dorabianie klucza do "sezamu", żeby móc tam wejść i krzyknąć "wszystko zrozumiałem!".
Nawet gdyby przyjąć, że ten film rzeczywiście jest zakodowanym przekazem historycznym, choć nie wydaje mi się, żeby tak było, to z mojego punktu widzenia takie rozkładanie łamigłówki na czynniki pierwsze wydaje się... nieatrakcyjne. Gdybym tak podszedł do filmu "Duchy Inisherin", ten film zdecydowanie mniej by mi się podobał, niż wtedy gdy zobaczyłem w nim grecką tragedię. Takie akurat skojarzenie silnie we mnie zarezonowało, ale nie musi to być doświadczeniem każdego.
Chciałem zapytać pana, jak powstają filmy na pana kanale, ale w sumie już wiem, że nie musi się pan zbytnio przygotowywać, tylko płynie pan tak, jak odpowiada na moje pytania. Czy jednak faktycznie tak jest, że siada pan przed kamerą i idzie na żywioł?
To są improwizowane recenzje i najczęściej staram się, żeby były zrealizowane w jednym ujęciu, bez montażu. Takie recenzenckie mastershoty.
To też jest mało "youtube'owe", bo zwykle filmiki mają masę cięć i często sekundowe ujęcia.
To prawda, czasem głowa wygląda, jakby skakała. W telewizji dawniej mówiono mi, że taki efekt to błąd montażowy. W międzyczasie pojawiła się jednak moda wzięta z teledysków i teraz to nikogo nie razi. Jednak ja lubię inaczej. Jeżeli jest jedno ujęcie i jeden facet, który w trakcie mówienia myśli, dobiera słowa, patrzy w kamerę, tak jak w oczy drugiego człowieka, to jest w tym jakaś prawda i autentyczność.
Tego nauczył mnie mój przyjaciel i mistrz - Leslie Mitchell, czyli człowiek, od którego zaczęła się historia telewizji. To on w 1936 roku inaugurował pierwszą stałą telewizję na świecie, czyli BBC. Poznałem go, gdy już był na emeryturze, w 1979 roku na festiwalu w Edynburgu. Wypytywałem go wtedy m.in. o różne mądrości dotyczące telewizji i mówienia do kamery, bo to był też temat mojej pracy magisterskiej. Na podstawie własnego doświadczenia powiedział mi, że w mówieniu do kamery najważniejsze jest to, żebyś patrzył w nią... jak w oczy przyjaciela. Zapamiętałem to i stosuję do dziś.
I tak pan potrafi mówić bez przerwy nawet godzinę, jak to było w przypadku recenzji nowego "Avatara". Wideo trwa 52 minuty, a miało 12. Mówił pan o części premium i już poniekąd słynnym gongu i właśnie chciałbym dopytać o ten fragment z kulisami, kontekstami i anegdotami. Dla mnie osobiście właśnie to jest najciekawsze, bo film mogę sobie sam obejrzeć, ale te dodatkowe treści poszerzają jego odbiór. Ma pan dostęp do statystyk, czy dużo ludzi ogląda właśnie tę część?
Wielu widzów pisze do mnie, że szczególnie czekają na tę część. Staram się nie oceniać filmów za pomocą cyferek i gwiazdek, bo sam tego nie lubię, ale internauci tego oczekują. Dlatego też przełamuję to na poły magicznym ceremoniałem uderzania w misę tybetańską. To takie puszczenie oka do widzów, że te moje oceny nie są do końca na serio, że to trochę zabawa. Zarazem jest to znak wspólnoty ze stałymi widzami, którzy na ten rytuał czekają.
Drugi powód części "premium" jest prozaiczny: przy jej okazji przypominam sobie różne wydarzenia, które chcę wkrótce wykorzystać w mojej książkowej autobiografii. Żeby mi gdzieś nie uciekły i żebym ich nie przeoczył.
Podobnie było kiedyś z telewizyjnym cyklem "Perły z lamusa". Widzowie pisali do mnie i Zygmunta Kałużyńskiego, że lubią nasz program i kochają filmy, które pokazujemy, ale byli też i tacy, którzy oglądali go tylko dla naszych rozmów, które tak ich bawiły, że nie potrafili sobie odmówić przyjemności ich oglądania. Powtórzyła się więc sytuacja, że coś, co miało być dodatkiem, stało się atrakcją samą w sobie.
To też jest ciekawe, że patenty z tradycyjnej telewizji są tak ponadczasowe i pasują do tak nowoczesnego medium jak internet. Co w takim razie z krytyką filmową? Czy ona nadal istnieje? Czy jest nam potrzebna, skoro każdy może włączyć niemal dowolny film o każdej porze dnia i nocy bez wychodzenia z domu i ocenić go samemu? Nieważne jest też to, co ludzie i recenzenci piszą, bo sequele słabych filmów i tak powstają. Wydaje się, że kiedyś było inaczej i jeden krytyk mógł skończyć niejedną karierę. Teraz wręcz zła sława działa jak magnes.
Dzisiaj też jeszcze zdarzają się takie przypadki, że krytyk może wpłynąć na powodzenie jakiegoś filmu lub jego brak. Przypominam sobie choćby własną recenzję filmu "Kac Wawa", która została opublikowana na Facebooku, bo nie miałem wtedy jeszcze kanału na YouTube. Zrobiła się z tego straszna awantura, w wyniku której producent filmu "Kac Wawa" chciał mnie nawet pozwać do sądu, bo według niego moja recenzja pozbawiła go potencjalnych wpływów z biletów, które wyliczył na milion czy półtora miliona złotych. Ostatecznie do tej rozprawy nie doszło, ale rzeczywiście ten film zniknął po kilku dniach z repertuaru. Po jednym tygodniu dystrybucji!
Nie chcę być aż tak zarozumiały, żeby sądzić, że to stało się za sprawą mojej krytycznej recenzji, bo ten film był po prostu zły (śmiech). Ta recenzja przyczyniła się jednak do tego, bo było o niej głośno. W tajemnicy przede mną urządzono mi nawet konfrontację ze scenarzystą filmu "Kac Wawa" przed kamerami programu "Pytanie na śniadanie", która miała tak burzliwy przebieg, że reżyser porannego programu zdecydował się wyrzucić jakieś inne zaplanowane elementy ramówki, żeby dać nam więcej czasu na tę rozmowę. To też się bardzo rzadko zdarza, a jeśli ma miejsce przy okazji mówienia o filmie, to uważam to za spory sukces.
Ma pan rację, że krytyka filmowa jest coraz mniej obecna w naszym życiu. Mam wrażenie, że z jednej strony widzowie coraz mniej jej potrzebują, ale z drugiej - jest też mniej krytyków. Moim zdaniem wiele osób, które piszą o filmach, to nie krytycy, a dziennikarze filmowi. Zapowiadają nowości, przekazują marketingowe materiały, dostarczane przez dystrybutorów przed premierą. Właściwie działają na rzecz promocji produkcji filmowych. Trudno sobie wyobrazić żeby takie rzeczy robił krytyk.
Dziennikarze filmowi zajmują się też wywiadami z aktorami i reżyserami, publikowanymi w okolicy premiery. Nie ma w tym nic złego, ale ktoś kto to robi nie ma potem prawa pisać recenzji z tego filmu. To są dwie zgoła inne profesje. Dziennikarz filmowy i krytyk filmowy nie powinien być tą samą osobą, dlatego że jeżeli ja, jako krytyk, napiszę negatywną recenzję i to w taki mocny sposób jak w wypadku "Kac Wawa", że się na mnie obrazili twórcy tego filmu, to jak można potem sobie wyobrazić, że będę z nimi prowadził miłe rozmowy przy okazji kolejnej produkcji?
Przerabiałem to na sobie w czasach, kiedy byłem krytykiem teatralnym w "Polityce" i jednocześnie miałem swój program w telewizji, w którym przeprowadzałem wywiady z artystami. Nazywał się "Ze sztuką na ty" i to właśnie za ten program dostałem potem Wiktora. Z miesiąca na miesiąc pojawiało się coraz więcej problemów polegających na tym, że ludzie, których role lub reżyserię skrytykowałem na łamach "Polityki", odmawiali mi potem wywiadów w telewizji. Byli urażeni.
Już wtedy zrozumiałem, że tych dwóch rodzajów dziennikarstwa nie da się połączyć. Chyba że się zacznie kluczyć i żeby zachować dobre stosunki z artystami, zacznie się im podlizywać w recenzjach. Żeby uniknąć jasnego wyrażenia sądu, można na przykład napisać o roli, że "mogło być lepiej, ale jednak trzeba zwrócić uwagę, że zdarzyła się tam interesująca scena i byłoby miło, gdyby tych scen było więcej". Tylko że to jest krętactwo, którego nie znoszę. Jeżeli zobaczę w recenzji takie kombinowanie, to już potem takiego autora nie traktuję poważnie.
Jednocześnie nie ma dzisiaj warunków żeby ludzie uprawiający krytykę filmową mogli się z tego utrzymać, ponieważ z samego publikowania recenzji nie da się wyżyć. To dlatego dziennikarze robią wywiady, na które jest dużo większe zapotrzebowanie i dlatego przepisują informacje z materiałów marketingowych wysyłanych przez dystrybutorów. Na tym można zarabiać pieniądze.
Co do współczesnych recenzji filmowych - sam takie piszę w naTemat. Oczywiście nigdy nie uważałem się za krytyka, nie nam nawet wykształcenia w tym zakresie, ale w życiu obejrzałem tysiące filmów i seriali, czytam ciągle wywiady, artykuły, książki o kręceniu filmów i historii kina, cały czas się edukuje, a także słucham między innymi pana. Takich ludzi jak ja jest mnóstwo. Co pan właśnie myśli o takich współczesnych recenzjach w internecie – niesponsorowanych czy marketingowych, ale takich od serca?
Myślę dobrze, bo uważam, że właśnie takie recenzje, które nie wynikają z metody naukowej, ale z pasji, wygrywają uwagę odbiorców. Recenzja powstała z pasji do kina ma już pewną wartość, która jest fundamentem. Jednak żeby uznać recenzje, nazwijmy je fanowskimi, hobbystycznymi, emocjonalnymi, za profesjonalne, musi być spełniony jeszcze jeden warunek.
Taki krytyk nie może się zamykać w bańce towarzyskiej albo fandomowej; musi umieć stanąć do sporu publicznego i obronić swoje racje w konfrontacji z twórcami filmu i odbiorcami o innym stosunku do kina. To są właśnie ostrogi zawodowe. Tak długo, jak pisze się tylko dla siebie i dla kolegów, którzy mówią "fajnie stary, napisałeś", to jest tylko zabawa.
Zawodowstwo zaczyna się w chwili, kiedy bierzemy odpowiedzialność za to, co napisaliśmy, a także umiemy publicznie bronić swoich racji w sposób przekonujący, atrakcyjny i przyciągający uwagę odbiorców.
Wydaje mi się, że niektórzy specjalnie piszą na odwrót niż inni. Nawet jeśli myślą podobnie.
Ale to nie jest wcale złe, dlatego że prowadzi do konfrontacji. Gdy prowokuję przeciwnika, który mówi, że nie mam racji, to oznacza początek sporu. A spór jest zwykle kreatywny, bo wymusza na uczestnikach najwyższą koncentrację i silną potrzebę znalezienia najlepszych argumentów, czyli – krótko mówiąc - szczególną mobilizację intelektualną.
Zawsze mówię, że jeśli chcesz się rozwijać intelektualnie, zadbaj o to, żeby mieć w swoim najbliższym środowisku przeciwnika – takiego, z którym będziesz się spierał, bo on jest twoim katalizatorem rozwoju. Jeśli otoczysz się samymi potakiwaczami, popadniesz w letarg. Stanie w miejscu to z intelektualnego punktu widzenia prawie zabójstwo.
To, że recenzje i krytyka są potrzebne świadczy, chociażby popularność pana kanału. Najwięcej wyświetleń mają filmiki z polskimi filmami: "Zabawa w chowanego", "365 dni", "Polityka" i "Gierek". Z czego to może wynikać? Ludzie chcą obejrzeć, jak się pan znęca nad rodzimymi filmami?
Uważam, że polskie filmy wywołują największe emocje. Przekonałem się o tym, gdy jeszcze byłem wicedyrektorem telewizyjnej Dwójki w latach 1989-1990. Byłem wtedy odpowiedzialny m.in. za repertuar filmowy i uważnie śledziłem tzw. słupki oglądalności. I muszę panu powiedzieć, że filmy polskie mają zwykle wyższą oglądalność niż największe hity amerykańskie. Dlaczego? Ponieważ lubimy mieć swoich aktorów i patrzeć na rzeczy, które są nam w jakiś sposób bliskie. Są po prostu nasze, swojskie.
Właśnie takie bliskie nam filmy biły rekordy oglądalności w telewizji, a to często wcale nie były dobre produkcje. Myślę, że w przypadku moich recenzji na YouTube mamy do czynienia z podobnym fenomenem, bo "365 dni", "Gierek" i "Polityka" to złe filmy, ale za to swojskie. I rzeczywiście mocno je skrytykowałem w wideorecenzjach. To wzbudziło emocje, bo jedni pisali "dobrze pan zrobił, dobrze pan powiedział", a drudzy "pan w ogóle nic nie rozumie, nic pan nie wie, odbiera pan polskim filmom wartość" i tak dalej.
Żeby była jasność: są też bardzo dobre polskie filmy! Na przykład, gdy mówiłem o "Zimnej wojnie", czyli polskim filmie nominowanym do Oscara, to wystawiłem mu najwyższą ocenę. Z całą mocą więc podkreślam, że potrafię też docenić, a nie tylko krytykować.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.