Jak powstało "Enjoy the silence" Depeche Mode, "Take on me" A-Ha czy "Beat it" Michaela Jacksona? Tomasz Wróblewski z youtube'owego kanału 0db.pl rozkłada na czynniki pierwsze znane przeboje, a właściwie tworzy je od zera, pokazując krok po kroku cały proces tworzenia muzyki. Brzmi to może nieciekawie, ale jest wręcz przeciwnie, co pokazują tysiące wyświetleń pod jego filmami z dekonstrukcjami.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Tomasz Wróblewski przez 25 lat był redaktorem naczelnym miesięcznika "Estrada i Studio". Jest też wykładowcą na Akademii Dziennikarstwa i Realizacji Dźwięku, a także prowadzi szkolenia z produkcji muzyki.
Po godzinach sam tworzy piosenki, a także prowadzi na YouTube kanał "0db.pl", na którym opowiada m.in. o tajnikach muzyki i sprzętu. Od niedawna nagrywa też dekonstrukcje znanych przebojów, które stały się jego znakiem rozpoznawczym.
W rozmowie z naTemat opowiedział m.in. o tym, jak prowadzi się techniczny kanał na YouTube, dlaczego nie chce produkować płyt innych muzyków. a także o tym, czym współczesna muzyka różni się od tej z ubiegłego wieku i czy faktycznie jest gorsza.
Kanał 0db.pl odkryłem zupełnie przypadkiem, przeglądając znaleziska na Wykopie i... nie mogłem się od niego oderwać. To właśnie w tym serwisie ktoś napisał, że Tomasz Wróblewski jest "Makłowiczem muzyki" i to określenie pasuje do niego jak ulał. Dlaczego? Pokazywanie, jak został zrobiony dany hit, jest samo w sobie interesujące dla osób jarających się muzyką.
Jednak w filmikach z dekonstrukcjami nasz rozmówca zachwyca swoją erudycją, a także pięknie operuje nie tylko programami do produkcji muzyki, ale i słowem. Można go słuchać godzinami, nawet jeśli wielu fachowych terminów nie rozumiemy. Trochę tak jak właśnie z programami bardziej znanego dziennikarza i krytyka kulinarnego.
Kiedy wchodzę w kartę Na Czasie na YouTube, to najpopularniejsze są teledyski, pranki i filmiki z influencerami, czasami jakieś tam może filmy z kotkami, bo one są ogólnie chyba najpopularniejsze. Tymczasem pan założył kanał z wiedzą taką typowo techniczną, coś co teoretycznie nie powinno się "kliknąć", a jednak. Dlaczego zdecydował się pan go prowadzić?
To jest mój zawód. Zajmuję się tym od kiedy pamiętam. Muzyka, elektronika, technologia muzyczna to w zasadzie treść mojego życia, więc nie wyobrażam sobie robienia czegokolwiek innego. Poza tym przez 25 lat prowadziłem magazyn "Estrada i Studio" – jako redaktor naczelny. Czasy papieru w przypadku magazynów specjalistycznych, w mojej opinii, jakieś 2-3 lata temu dobiegły końca.
Musiałem wybrać jakąś inną drogę. Chciałem trochę tej swojej wiedzy przekazać ludziom, więc oprócz tego, że jestem też wykładowcą na Akademii Dziennikarstwa i Realizacji Dźwięku, stwierdziłem, że będę kontynuował swoją działalność dziennikarską, ale w nowocześniejszy sposób. I tak też znalazłem się na YouTube.
Wiedzę rzeczywiście ma pan ogromną i jest co przekazywać. Z jednej strony takich wartościowych treści jest coraz mniej na polskim YouTube - ze względu na to, co mówiłem wcześniej. Tak samo jak tych dotyczących produkcji i teorii muzyki - jest pan jednym z niewielu takich twórców, o ile nie jedynym.
Na pewno nie jestem jedynym. Jest wielu specjalistów w naszym kraju, choć nie obnoszą ze swoją wiedzą z kilku powodów. Jeden to taki, że nie wszyscy potrafią ją przekazać - tu potrzebny jest jakiś dar w tym zakresie. Drugi to na ogół brak czasu - najbardziej rozchwytywani twórcy i producenci są zwykle bardzo zajęci. Trzeci, myślę, że najmniej istotny, aczkolwiek też nie bez znaczenia, to fakt, że nie chcą się dzielić swoimi tzw. patentami.
U siebie na kanale nie ma pan nic do ukrycia. Zupełnie odwrotnie niż iluzjonista, który nie zdradza swoich sztuczek. Czasem mówi opowiada pan o rzeczach, o których zwykły słuchacz nie ma bladego pojęcia - nie mówię tylko o sobie, ale widziałem mnóstwo komentarzy ludzi, którzy też nie wszystko rozumieją, ale oglądają filmy od początku do końca. Jest pan zdziwiony?
Tak, trochę mnie dziwi, ale wydaje mi się, że tu chodzi o sposób przekazu, otwartość wobec słuchacza, widza. Ona lub on od razu czują, że człowiek, który z nimi w pewnym sensie rozmawia, nie unosi się gdzieś tam na jakieś wysokie poziomy. On też kiedyś miał problemy związane z technologią i zastanawiał się, jak je rozwiązać. A działo się to w czasach, w których po prostu nie było źródeł i do wszystkiego trzeba było dochodzić samodzielnie. Chciałbym po prostu pomóc ludziom w zrozumieniu tego, czym jest dźwięk, czym jest muzyka i jak to wszystko działa.
I a propos tego: najpopularniejsze filmy na pana kanale to są właśnie te z dekonstrukcjami piosenek. Odkrywają największe przeboje na nowo i to naprawdę chwyciło. Jak w ogóle powstają te filmy? Trwają pół godziny, jest w nich dużo materiałów i montażu. Poza tym musiał pan wcześniej rozłożyć tę piosenkę na czynniki pierwsze. Wydaje się, że zajęło to całe miesiące.
Dużo się pan nie myli, bo to jednak jest bardzo wyczerpująca praca. Są takie momenty, kiedy myślę sobie, że nie dam rady, ale w końcu udaje mi się przemóc. U podstaw tego wszystkiego jest chęć zobaczenia, co jest w środku. Od kiedy pamiętam, zawsze mnie interesowało, jak powstaje muzyka, co pozwala uzyskać końcowy efekt. Więc siłą rzeczy w tę stronę szły moje działania i robię to od bardzo dawna, choć od niedawna publicznie. Kiedy ponad 10 lat temu zostałem wykładowcą, to uznałem, że fajnie by było pokazać studentom, jak piosenka wygląda niejako od środka. I tak to się zaczęło. Na YouTube jest po prostu ciąg dalszy tych działań.
Bierze pan na warsztat ponadczasowe przeboje, które są bardziej złożone niż na pierwszy rzut ucha się wydaje. Kiedy w radiu leci "Take on me" czy "Blue Monday" gdzieś na dyskotece, to słyszymy oczywiście wokal, główną melodię, instrumenty, ale dopiero pana filmiki pokazują, ile w nich jest niuansów, sampli i innych "ukrytych" rzeczy. Niby pop, a jednak wcale to nie jest proste.
Oczywiście, że tak jest. Chciałbym też pokazać ludziom, że muzycy i producenci wykonują naprawdę niesamowitą robotę i ten sposób złożyć im hołd. Podobnie jest w hip-hopie czy nawet disco polo - tam jest bardzo dużo takich niuansów. To jest wrażliwość człowieka przeniesiona na warstwę muzyczną, a to, co ja robię, to jest po prostu archeologia (śmiech).
Czy dekonstrukcje piosenek będą stałą serią?
Tak, będę starał się przynajmniej raz w miesiącu opublikować coś nowego. Mam plan na kilka kolejnych miesięcy, ale go nie zdradzę, bo jeszcze nie wiem, jaka będzie kolejność i co się uda nakręcić. Zobaczymy. To jest, prawdę mówiąc, jeden wielki eksperyment, żeby się chociaż zbliżyć do tego, co pojawiło się w oryginale. Najciekawsze jest to, że gdyby poprosić muzyków o odtworzenie piosenek, które wtedy zagrali, to większość wzruszyłaby ramionami i powiedziała, że nie wie, jak to zrobić.
Tak, bo to mógł być przypływ chwili albo, jak było w przypadku właśnie "Blue Monday"... pomyłka, którą udało się panu wychwycić.
Dużo rzeczy tam się wydarzyło – słychać fascynację Kraftwerkiem i Ennio Morricone. Słuchacze na ogół nie dostrzegają tego tła. Dla nich może to być kolejny utwór, a codziennie pojawia się ich tysiące. Dla twórcy to jest swego rodzaju kawałek życia, który pod postacią różnych dźwięków i słów znajduje swoje odbicie jako piosenka. I to też chciałbym pokazać.
Na pana kanale znajdziemy nie tylko dekonstrukcje. Co jeszcze pan poleca pasjonatom muzyki, a także tym, którzy chcieliby ją tworzyć?
Mogą obejrzeć testy sprzętu, ale mamy też porady dla młodych i starych, nie chodzi mi o wiek, ale o staż producentów muzycznych. Pokazuję, z jakich narzędzi warto korzystać, żeby po prostu komfortowo pracować.
Żyjemy w szczęśliwych technologicznie czasach. Ja, będąc już trochę wiekowym człowiekiem, pamiętam, że jakikolwiek magnetofon był czymś naprawdę wyjątkowym. Dzisiaj możemy po prostu usiąść przy komputerze i zrobić muzykę. Sam w ten sposób nagrałem trzy płyty, które wydałem w ostatnich latach pod nazwą Panteraz. Naturalnie wiedziałem, że czasy, kiedy chciałem być gwiazdą rocka, mam dawno za sobą.
Teraz po prostu udowadniam sobie, że można zrobić kompletną produkcję w domu, nie ruszając się zza biurka. Ogrom możliwości i dostępnych środków jest przytłaczający do tego stopnia, że wiele osób nie potrafi się w tym odnaleźć. Kierują się więc opiniami w internecie, które nie zawsze są rozsądne, a moim celem jest prostowanie pewnych ścieżek. Wszystkich nie wyprostuję, ale chociaż się staram.
Już wspominał pan częściowo o tym, czym zajmował się pan wcześniej. Na kanale przyznał pan też, jeszcze w latach 80. grał pan w zespole inspirowanym Joy Division w Zgierzu. Jak się więc zaczęła pana przygoda z muzyką?
Zaczęła się okolicach stanu wojennego, kiedy byliśmy nastolatkami, ale ta rzeczywistość nas po prostu zabijała. Zamiast się cieszyć młodością, znaleźliśmy się pomiędzy armią a śniegiem. Zresztą moim odczuciom z tamtych czasów poświęciłem całą płytę. Można było zostać łobuzem, muzykiem albo piłkarzem. To były trzy rzeczy, które w Zgierzu wtedy można było robić.
Mówi pan o tej płycie nagranej niedawno?
Tak, wydałem ją w 2018 roku i nosi tytuł "Transformacja". Pokazuje, co się działo z naszym pokoleniem, co nas wtedy otaczało. Reakcją na to była muzyka. Były zespoły pierwsze, drugie, trzecie, koncerty, próby nagraniowe, występy gdzieś tam w radiu, telewizji. A potem, cóż, była już tylko armia.
A jak się nazywał ten zespół?
Stały Fragment Gry. Panteraz to mój solowy projekt, który jednocześnie pokazuje możliwości współczesnej technologii w domowym studiu. Oczywiście są tam retrospekcje i wewnętrzne przemyślenia. To dziwna muzyka. Nie mogłem przyporządkować jej do jakiejś konkretnej stylistyki, więc nazwałem ją "alterdenatywą" i przy okazji określiłem ten styl muzyczny jako "nowa fala symfonicznego punka" (śmiech).
Siłą rzeczy jestem jedynym na świecie twórcą muzyki w tej stylistyce, więc bardzo łatwo można mnie znaleźć w internecie pod hasłem "new wave of symphonic punk". Tak więc podchodzę do tego z oczywistym dystansem. Wracając do tego co mówiłem wcześniej, po zespole było wojsko - całkiem wesołe, bo w orkiestrze dętej Wojsk Ochrony Pogranicza - następnie edukacja, 150 różnych zajęć i cały czas muzyka.
I również prowadzi pan warsztaty z masteringu i produkcji muzycznej - nie tylko nowej fali, ale np. dubstepu. Nie zatrzymał się pan na latach 80., zna się pan na dawnych instrumentach, technologii i muzyce, ale stara się pan też nadążać za współczesnymi trendami.
To stało się niejako siłą rozpędu. Kiedyś dostałem zaproszenie z wydawnictwa AVT Korporacja do współpracy przy publikacji miesięczników "Audio" oraz "Młody Technik". Wpadłem na pomysł, żeby wydawać gazetę dla muzyków. Tak w 1996 r. powstała "Estrada i Studio" i będąc w samym środku wydarzeń, jako branżowe medium, miałem cały czas do czynienia z najnowszą technologią.
Spotykałem się z osobami, które ją tworzyły i z niej korzystały, więc przez ćwierć wieku byłem bezpośrednio u wodopoju, że tak to określę. Cały rozwój technologii produkcji muzyki nastąpił dokładnie wtedy, w 1996 roku. Ruszyła domena cyfrowa pro-audio, a ja byłem w epicentrum. Nabywałem wiedzę, która w połączeniu z moim doświadczeniem, również związanym z elektroniką, zaowocowała tym, co jest teraz. Byłem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Wtedy też pod strzechy weszły m.in. komputery Amiga, które pozwalały produkować muzykę elektroniczną właśnie nie wychodząc z domu.
Tak, przyglądałem się bardzo uważnie technologii komputerowej. Byłem tym zafascynowany. Dlatego mnie tak zastanawia ta miłość do vintage u współczesnych muzyków. Być może wynika to z faktu, że nie znali ówczesnych realiów. Gdyby pracowali na tamtym sprzęcie, tak jak ja w latach 80. i na początku 90., to nigdy by nie wrócili do technologii analogowej.
I te ograniczenia i niedoskonałości sprzętu, których nie ma w najnowszych urządzeniach i programach, wyzwalały kreatywność. Plus, jak to było w przypadku Polski - stan wojenny.
Nic tak nie wzbudza kreatywności, jak ograniczenia i nikt nie pisze lepszej poezji niż głodny poeta. Kryzysy wymuszają kreatywność. Nie tylko wśród artystów. Jeżeli pojawia się kryzys, to kreatywni ludzie sobie poradzą, a pozostali przepadną.
Czy zajmuje się pan produkcją płyt? Jeżeli miałbym zespół i chciałbym przyjść do pana nagrać album, to czy jest tak możliwość?
Nie. Odrzucam wszystkie takie propozycje.
Dlaczego?
Jestem osobą, która nie potrafi współpracować z ludźmi, a na gruncie muzycznym to już w ogóle.
To prawda, do pracy w grupie trzeba mieć odpowiednie predyspozycje.
Powiem też tak: można się oduczyć miłości do muzyki, będąc cały czas w muzyce. Rozmawiałem z wieloma twórcami, dane mi było spotykać się z takimi osobistościami jak Grzegorz Ciechowski, Czesław Niemen i inni. Od każdego czerpałem wiedzę i wtedy też zrozumiałem, że gdy jest się producentem muzycznym, gdy jesteśmy w samym środku procesu kreacji, żarliwa miłość do muzyki przechodzi w stan niezobowiązującej przyjaźni.
Zupełnie inaczej patrzymy wówczas na dźwięk. Nie ma już przyjemności ze słuchania muzyki. Jest raczej ciekawość, jak daną rzecz uzyskano. Umysł przełącza się na tryb analityczny: albo się z tej muzyki czerpie nowe rzeczy, jako inspirację, albo się po prostu mówi "hmm, przecież to już było". Niestety, coraz częściej sam tak sobie mówię.
A rzeczywiście wszystko już było i artyści nie są w stanie nic nowego stworzyć? Czy raczej nie chcą?
Coraz rzadziej operuje się dotychczas wiodącymi wartościami muzycznymi, takimi jak harmonia, melodia, a coraz częściej eksploruje samą plastykę dźwięku, jego formę, rytm. Muzyka przestała być realistyczna. Można to porównać do obrazów: to już nie są portrety, pejzaże, martwa natura i tak dalej, tylko to jest to abstrakcjonizm czy wręcz kubizm. To jest próba przemówienia do słuchacza zupełnie innym językiem niż standardowy europejski muzyczny.
Coraz mniej jest w muzyce harmonii i melodii, a jeżeli już, to są maskowane jakimiś potwornymi eksperymentami głośnościowymi. Ta głośność niestety jest zabójcza dla muzyki. A co najgorsze: całe pokolenie już się wychowało na głośnej muzyce, więc ma słabą akceptację dla muzyki o pełnej dynamice. Dzisiaj musi być głośno, musi być na raz, musi być krzykliwie, musi być zaczepnie.
Słucha pan współczesnej muzyki tak dla siebie czy robi pan to tylko ze względu na pracę?
Muszę być na bieżąco i ta muzyka jest dla mnie trochę za głośna. Statystyki mówią, że zgodnie z wiekiem słuch się przytępia i mamy mniej możliwości słyszenia wysokich częstotliwości, ale ja je słyszę cały czas i to mnie irytuje (śmiech). Gdy analizuję nowe nagrania, to dostrzegam morderczą walkę o przetrwanie wokalu i perkusji. Wszystko inne zostało już dawno położone na tym ołtarzu głośności. Poniekąd jest to wymuszone przez media, ale może też rozwój sposobów konsumpcji muzyki i ogólnie komunikacji. Ucierpiała na tym sama muzyka. Dlatego tak trudno jest mi z tą współczesną obcować, bo ona jest dla mnie zbyt ostra, zbyt jaskrawa.
Mówiąc, że muzyka jest za głośna i za ostra, to nie ma pan na myśli tego, że radio coś głośno puszcza i można sobie ściszyć pokrętłem, ale po prostu o jej wysoki poziom kompresji, wszystko jest dziś podniesione na maksa i nie słychać różnicy między ciszą a hałasem.
To skomplikowany temat i żeby o tym porozmawiać, to musielibyśmy zacząć dzisiaj rano i skończyć jutro wieczorem, bo mam strasznie dużo na ten temat do powiedzenia. Generalnie jednak ludzie lubią głośną muzykę. Gdy mają ten sam utwór z kompresją i bez, to większość osób wybiera właśnie ten z kompresją, bo brzmi głośniej. W takim ogólnym rozumieniu po prostu brzmi lepiej. Można to zresztą przenieść na sferę polityczną - przebije się ten, kto jest głośniejszy i bardziej wyrazisty (śmiech).
Albo jedzenie. Jeśli coś jest słodsze lub bardziej słone, to będzie lepiej smakować.
Więc po prostu nie można walczyć z naturą człowieka. Trzeba się temu poddać, ale coś na tym ucierpiało i jest tym dynamika. Taka wewnętrzna tkanka muzyki. I najgorsze jest to, że wszyscy się z tym pogodzili. Łącznie z producentami, którzy też myślą w tym kierunku, że z piosenek ma aż kapać. To ma być obezwładniające, przytłaczające. I my się na to godzimy. Niestety to jest duży problem.
To może dobrze, że jest moda na vintage i retro, bo jeszcze powrócą czasy, kiedy piosenki miały różny poziom głośności.
Mam nadzieję, że tak. Odgórnie wprowadzona normalizacja głośności, na początku przez ustawy, a potem z własnej inicjatywy przez serwisy strumieniowe, doprowadziła do sytuacji, że jeżeli ktoś zrobi docelowo głośne nagranie, to zostanie ono ściszone w serwisie, tak aby brzmiało mniej więcej porównywalnie głośno jak nagrania np. z lat 70.
Chodzi tutaj o to, żeby słuchacz, który włączy losowe wybieranie, nie odczuł szoku, gdy przeskoczy z ABBY do Skrillexa. Tak więc serwisy strumieniowe po prostu dbają o ludzi, którzy im płacą pieniądze, żeby klient był zadowolony. I ściszają te głośne nagrania. I tutaj też jest duże niezrozumienie wśród producentów, na czym to tłumienie polega i o co w tym wszystkim chodzi. Ale to też jest temat na dłuższą rozmowę...
I jeszcze dochodzą głośne reklamy, które powodują, że muzyka musi brzmieć intensywniej, by wszystko było gładko słychać.
To się szczęśliwie już skończyło, bo aktualne regulacje prawne nakładają określone wymagania co do głośności odczuwalnej nie tylko na dostawców reklam, ale treści wszelakich. Tutaj nadawca publiczny na pewno jest odpowiedzialny prawnie, a prywatny raczej stara się do tego dostosować, żeby słuchacz nie miał tak, że słucha cichej rozmowy, a za chwilę wjeżdża reklama i niemal go zabija głośnością. Musi być ujednolicony poziom. Już teraz już nie ma takich gwałtownych skoków jak jeszcze w latach 90.
Myślę, że nawet nie muszę pytać, czy według pana kiedyś była lepsza muzyka.
Nigdy niczego nie kategoryzuję. Wszystko ma swój czas, swoje otoczenie, swój klimat. Dzisiaj jak patrzymy na zdjęcia z lat 80., to dziwimy się, dlaczego one są takie wyblakłe, a gdy sięgnę pamięcią do tamtych czasów, to one były nowoczesne, wreszcie kolorowe. Po prostu wyglądały świetnie!
Mam ten komfort, że patrzę na pewne rzeczy z pewnego dystansu czasowego i nie straciłem tego czasu unikając analizy zmieniającej się rzeczywistości. Uporczywie obserwowałem otoczenie, to co się wokół mnie działo i wyciągałem wnioski. Dlatego nie będę nigdy mówił, że to jest lepsze, a to gorsze.
Dzisiaj ludzie potrzebują takiego sygnału: ten jest dobry, ten jest zły, ten jest złodziejem, a ten nie. Wokół nas jest zbyt dużo informacji, dlatego wolimy ograniczać się do takich upraszczających znaczników. To jest tak, tamto tak, a to tak. Koniec, kropka. Nie ma refleksji, szerszego spojrzenia na całokształt. Bo też nie ma na to czasu albo ochoty. I dotyczy to nie tylko muzyki, ale ogólnie wszystkiego, co nas otacza.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.