Ciąg podobnych wiadomości z USA jest już bardzo długi i zdaje się nie mieć końca. Gdy jeden stan zaskoczy swoim pomysłem, zaraz pojawia się kolejny, który zadziwia jeszcze bardziej. Na przykład Utah. Tu republikański gubernator stanu, Spencer Cox, podpisał niedawno ustawę, która nie pozwala osobom poniżej 18. roku życia na korzystanie z TikToka czy Instagrama w godzinach 22.30-6:30 bez zgody rodziców. Żaden inny stan jeszcze nic podobnego nie wymyślił.
Ale wcześniej, na początku roku, Cox wprowadził zakaz terapii hormonalnej zastępczej i operacji zmiany płci dla osób transpłciowych niepełnoletnich. A także podpisał prawo, które zakazuje działalności klinik aborcyjnych na terenie jego stanu. W tych kwestiach inne amerykańskie stany już niemal biją się na głowę.
Przypomnijmy, dzieje się to w kraju, w którym Joe Biden demokrata w wielkiej glorii i chwale pokonał Donalda Trumpa. W którym nawet prezydent-katolik nie jest zagorzałym przeciwnikiem aborcji, a o osobach transpłciowych mówił, że kształtują duszę amerykańskiego narodu. I gdzie przeciwnik takiego światopoglądu, Donald Trump mimo przegranej i zarzutów prokuratorskich, ma dziś nieprawdopodobne poparcie niemal 70 proc. republikanów.
I nawet laik mógłby zapytać, co dzieje się dziś w Ameryce? A właściwie z Ameryką, która na poziomie stanów zajmuje się dziś głównie aborcją i innymi kwestiami światopoglądowymi, a kobiety grzmią o piekle kobiet? A także, dlaczego Trump w ogóle ma takie poparcie? I dlaczego w wyborach prezydenckich demokraci znów chcą wystawić ponad 80-letniego kandydata?
– Ameryka "zlokalniała". Polityka przeniosła się na poziom stanowy i lokalny, bo w Waszyngtonie – przy takiej polaryzacji, jaka jest – i tak nie da się nic załatwić. Tam jest miejsce do podgrzewania atmosfery, dyskusji, zajmowania stanowisk, ale możliwość rozwiązania jakiegokolwiek problemu, który nurtowałby obywateli, w Waszyngtonie jest niezwykle ograniczona. Waszyngton jest dysfunkcjonalny i wpływa na to wiele rzeczy, np. słabe przywództwo prezydenta, silne lobby. Jest taki od wielu, wielu dekad. Jednak przeniesienia polityki na poziom stanowy wcześniej w takiej skali nie było – zaznacza od razu prof. Bohdan Szklarski, politolog i amerykanista z UW, kierownik Pracowni Badań nad Przywództwem Ośrodka Studiów Amerykańskich UW.
Teraz silna polaryzacja szczególnie robi swoje.
– To stało się bardziej widoczne. Zawsze była jakaś grupa senatorów, która w ważnych sprawach była w stanie się dogadać i przełamać filibuster, czyli opór w Senacie, stworzyć koalicję na poparcie konkretnej propozycji. Z tyłu głowy polityków był konsensus, kompromis, mainstream, które sprzyjały rozwiązywaniu problemów. Tego już nie ma. To się skończyło. Ten mainstream w Ameryce zniknął. On jest tylko w wersji retorycznej. Natomiast wśród elit spadła pewna blokada psychologiczna. Tego efektem są radykalne uchwały na poziomie stanowym – komentuje amerykanista.
Tych uchwał i ustaw jest ostatnio ogrom. Tak jak protestów przeciwko nim. Większość stanów jest konserwatywna, większość legislatur stanowych jest w rękach republikanów. Nic dziwnego, że słyszymy głównie o nich.
– Ale jak przychodzi do referendów lokalnych w tych sprawach, to okazuje się, że społeczeństwo nie zawsze zgadza się na takie uchwały. Jeszcze w ludziach jest zdrowy rozsądek. Jeszcze nie jest za późno, żeby uratować Amerykę – uważa nasz rozmówca.
Ostatnio jest głośno o Dakocie Północnej, gdzie republikański gubernator Doug Burgum podpisał jedne z najostrzejszych przepisów antyaborcyjnych w kraju. Zgodnie z nimi aborcja jest możliwa do 6. tygodnia ciąży, jeśli jest wynikiem gwałtu, kazirodztwa lub gdy jest to ciąża pozamaciczna.
Niecałe dwa tygodnie wcześniej gubernator Florydy Ron DeSantis również podpisał ustawę zakazującą aborcji po szóstym tygodniu ciąży w podobnych przypadkach.
Wcześniej, również w kwietniu, Idaho stało się pierwszym stanem, który przyjął prawo kryminalizujące aborcję nieletnich poza granicami stanu. Kara? Od dwóch do pięciu lat więzienia. Takie prawo podpisał republikański gubernator Brad Little.
Od ubiegłego roku, gdy Sąd Najwyższy unieważnił wyrok w precedensowej sprawie Roe vs. Wade więcej stanów poszło tą drogą. Lub pójdzie, bo trwają debaty na ten temat. A pomysły bywają szokujące. Na przykład w Karolinie Północnej pojawiła się wizja, że osoba, która poddała się aborcji, mogłaby nawet zostać skazana na karę śmierci.
Wokół aborcji gotuje się w całym kraju. Sprawa żyje w przestrzeni publicznej niczym w Polsce. Zajmują się nią politycy. "Na dole" trwają protesty.
Ale nie chodzi tylko o sam zakaz.
W Kansas trwa debata, czy można przepisywać pigułki aborcyjne podczas teleporady. A w Montanie w marcu przyjęto prawo, które w ogóle zakazuje przepisywania takich środków.
Podobnie dzieje się w innej kwestii. Dakota Północna, Indiana, Idaho – znów można wymieniać stany, które w ostatnim czasie przyjęły ustawy zakazujące zmiany płci u dzieci. A np. w Kansas przyjęto ustawę, która zakazuje osobom transpłciowym rywalizacji z dziewczętami w czasie zawodów szkolnych, jeśli osoby te przyszły na świat jako mężczyźni.
Czy w USA odbywa się jakaś konserwatywna rewolucja?
– W Polsce też były gminy, które uchwalały strefy wolne od LGBT. To taki republikanizm amerykański. To jest to samo – zauważa prof. Szklarski. Wskazuje jeszcze na inne podobieństwo. Bez względu na to, czego nie zrobiłby Jarosław Kaczyński, bez względu na zarzuty, jakie padają pod jego adresem (np. afera Srebrnej) i tak jego elektorat tego nie widzi.
– To się w ogóle nie przekłada na jego popularność w gronie, w którym ma być popularny, czyli wśród swoich wyborców. Ta plemienność polityki sprawia, że możemy włączyć CNN i pomyśleć, że Trump jest skończony. Włączymy Fox News i okazuje się, że Trump absolutnie nie ma żadnego problemu. Tak samo jest u nas. Włączymy TVP Info i wszystko jest pięknie. Włączymy TVN 24 i Polska jest w ruinie. Między polską i amerykańską polityką, w kulturze politycznej, mamy dużo podobieństw – wskazuje.
Ale – jak podkreśla – ta nasilona polaryzacja w USA nie jest winą Trumpa: – On był tylko akceleratorem tego, co działo się od 1964 roku, od wyborów prezydenckich Lyndon B. Johnson-Barry Goldwater. Wtedy okazało się, że można ubiegać się o urząd prezydencki, głosząc hasła, które uznane zostały za bardziej radykalne, bardziej prawicowe niż powinny być. Potem był Nixon, Reagan. A potem był rok 1994 i wybory do Kongresu, gdy Republikanie pierwszy raz po 50 latach odzyskali kontrolę w Izbie Reprezentantów. Trump jechał na tej fali. Nierozstrzygnięte w zwyczajowym czasie wybory 2000 były kolejnym bodźcem dla polaryzacji.
W każdym razie i w USA, i w Polsce widać szczególnie to wsparcie "na dole". Ślepą wiarę w światopoglądowe kwestie i tych, którzy je głoszą. Kogoś dziwi teraz, że skompromitowanego Trumpa popiera dwie trzecie jego wyborców?
– Ale trzeba pamiętać, że te uchwały idą w obie strony. Każda strona ma zestaw swoich problemów i haseł, które są dla niej kluczowe. Kto ma jaką władzę w terenie, w tej chwili stara się to zrealizować. To jeszcze bardziej radykalizuje system polityczny. Bo antagonizuje tych, którzy w tym miejscu są w mniejszości i nic nie mogą zrobić – zaznacza prof. Szklarski.
I tak, u demokratów widać np. tzw. sanctuary cities, czyli miasta udzielające schronienia nielegalnym imigrantom. Albo, jak ostatni przykład z Kansas City – by miasto stało się schronieniem dla osób transpłciowych.
O tym mówi się dziś w Ameryce. Tym żyją w USA.
Pytanie, co by się działo, gdyby Donald Trump ponownie pojawił się w Białym Domu. I dlaczego demokraci stawiają na Joe Bidena. Wiadomo, że obecny prezydent będzie ubiegał się o reelekcję. Będzie miał wtedy 82 lata.
– Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie powinien startować na drugą kadencję. Ale co zrobić? Nie mamy systemu, żeby powiedzieć prezydentowi "nie", jeśli on chce ubiegać się o prezydenturę. Oczywiście, można wysunąć przeciwko niemu ważnych kandydatów w prawyborach, ale zawsze w takim kandydacie pozostanie odium zdrajcy – tłumaczy prof. Szklarski.
Jedno wydaje się raczej pewne. Frekwencja. Kolejny syndrom widoczny w Polsce.
– Dla demokratów najlepszy scenariusz jest taki, że Trump nie zdobywa nominacji swojej partii, zabiera swoich wyborców i dzieli partię. Wtedy nie ma już znaczenia, czy nominację republikanów dostałby Ron DeSantis, gubernator Florydy, czy ktokolwiek inny, bo zająłby trzecie miejsce. I wtedy demokrata wygra wybory – przewiduje.