Jeszcze zanim wyszedł "Piotruś Pan i Wendy", internet wydał wyrok – "to się nie uda!". Te przypuszczenia okazały się prawdziwe, ale nie z powodu koloru skóry Dzwoneczka. Nowa aktorka adaptacja Disneya jest kompletnie pozbawiona magii i dziecięcej fantazji. Nibylandia jeszcze nigdy nie była tak nudna. Nie jest to jednak zły film, ale nie ma żadnego podjazdu do oryginału.
Ocena redakcji:
2.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Piotruś Pan i Wendy" to film 2w1 - jest nową adaptacją ponad stuletniej powieści autorstwa J.M. Barriego, a także remake'iem kultowej animacji z 1953 roku
Reżyserem jest David Lowery ("Zielony Rycerz", "Ghost Story", "Mój przyjaciel smok"). Scenariusz napisał wspólnie z Tobym Halbrooksem (pracowali razem też przy "Zielonym Rycerzu").
Piotrusiem Panem jest debiutujący na dużym ekranie Alexander Molony, a nowym kapitanem Hakiem został Jude Law. W rolę Wendy wcieliła się Ever Anderson, którą znamy z "Czarnej Wdowy" (grała jej młodszą wersję) i "Resident Evil: Ostatni rozdział.
Film już można oglądać online na Disney+. Czy faktycznie jest tak zły, jak się wszyscy spodziewali? Tego dowiecie się z naszej recenzji.
Disney w ostatnich latach na potęgę (i wbrew oczekiwaniom) kręci wersje live-action animowanych klasyków. Powstały już m.in. "Piękna i Bestia", "Mulan", "Aladyn" z aktorami, a także "Król lew" z ultrarealistycznymi cyfrowymi kukłami. Za chwilę do kin wejdzie "Mała Syrenka", a w kolejce czekają "Vaiana" i "Lilo & Stitch".
Tymczasem dostaliśmy "Piotrusia Pana i Wendy" – od razu w streamingu, tak jakby podejrzewano, że wypuszczenie filmu do kin okazałoby się finansową klapą. Jestem przekonany, że tak by właśnie było. Pod względem plenerów i efektów CGI nadawałby się na duży ekran, ale to za mało, by wycieczki klasowe szturmowały sale.
"Piotruś Pan i Wendy" jest zbyt mroczny i realistyczny. A Nibylandia to Nudolandia
Może i nie jestem w targecie, a bajka z 1953 roku nigdy nie była w mojej topce, ale za to inna aktorska wersja – "Hook" w reżyserii Stevena Spielberga z 1991 roku – była jednym z moich ulubionych filmów dzieciństwa. Sam już powoli zbliżam się do wieku Robina Williamsa w tym filmie i podobnie jak i jego Piotruś Pan, również nie chcę dorosnąć.
Jednak oglądając nowego "Piotrusia Pana" od Disneya poczułem się jakoś tak staro, a zwykle w czasie seansów filmów tego studia na chwilę ubywa mi lat. Byłem też pozytywnie nastawiony, bo ta historia, różne zawarte w niej koncepcje i bohaterowie, są niezwykle oryginalne, ponadczasowe, wręcz genialne. Jak więc można było tego nie przekuć w złoto? Ano stawiając na zbytni realizm, co już widzieliśmy w remake'u "Króla Lwa".
"Piotruś Pan i Wendy" ma okazjonalne gagi i śmieszne odzywki, ale ogólnie jest do bólu poważny i sztampowy, a nie tak powinien wyglądać świat widziany oczyma dziecka. W zasadzie oprócz latania i wróżki w tym filmie nie ma nic bajkowego, zwariowanego, odpałowego.
Wszystko jest tu zachowawcze: od strojów, przez scenografię, po postacie. Tworząc kolejną adaptację i mając superkomputery można było trochę bardziej popuścić wodze fantazji (bo fantazja jest od tego!), ale tutaj bardzo twardo stąpamy po ziemi.
Nemezis kapitana Haka, czyli krokodyl, wygląda jak zwykły gad, którego spotkamy w zoo, a Nibylandia - kraina marzeń i wyobraźni, to po prostu ładna, ale normalna wyspa. I do tego mało muzykalna, bo piosenek, z wyjątkiem pirackich szant, nie usłyszymy (to akurat dla niektórych może być zaleta). Raczej nie chciałbym tam trafić, bo zanudziłbym się na śmierć.
Do tego film od pierwszych kadrów jest mega mroczny, ciemny, ponury – nie wiem, czy oświetleniowiec przysnął, czy to była taka decyzja artystyczna. "Hook" też taki trochę był, ale to było ponad 30 lat temu. Tutaj to nie zadziałało. Mamy wrażenie, jakby to był film skierowany do dorosłych, a nie dla dzieci.
Przez to ani jedni (bo jednak to przede wszystkim opowieść dla młodszych widzów z młodą obsadą w przeciwieństwie do filmu Spielberga), ani drudzy ("Psi Patrol" jest tak popularny m.in. dlatego, że jest tak pstrokaty), nie będą się na nim dobrze bawić.
"Piotruś Pan i Wendy" to film zrobiony bez serca, ale chociaż obsada się udała
Na poziomie magiczno-emocjonalnym film mnie zawiódł, w przeciwieństwie do castingu. Alexander Molony jako Piotruś Pan ma odpowiednią zadziorność, ale nie do końca mnie przekonał. Za to Ever Anderson jako Wendy i Jude Law jako Hak spisali się znakomicie. Zwłaszcza Jude Law idealnie sprawdził się w swojej roli i pogłębił swoją postać – teraz lepiej ją rozumiemy, a nawet jesteśmy w stanie polubić, ale to też może kwestia oglądania z perspektywy dorosłego.
Hejtowana przez internautów Yara Shahidi, czyli Dzwoneczek, choć praktycznie nic nie mówi i jest na drugim planie, wypadła przeuroczo i to głównie ona (dosłownie i w przenośni) wprowadza magię do filmu. A skoro przy zmianach w stosunku do oryginału jesteśmy, to taka najbardziej zauważalna dotyczy Zagubionych Chłopców – w brygadzie tytułowego bohatera są też dziewczyny. "I co z tego?" – mówi jedna z nich. I ja też tak sądzę, bo akurat nieadekwatność nazwy to najmniejszy problem tego filmu.
Rozumiem, że stare bajki Disneya trącą myszką – nie tylko patrząc na animację, ale i niektóre wątki, więc studio chce je odświeżyć. Stąd na przykład nie ma tu czerwonych jak cegła rdzennych mieszkańców Ameryki. Jest za to Tygrysia Lilia (Alyssa Wapanatâhk), która jest jedną z najciekawszych postaci, a przede wszystkim nie jest przedstawiona rasistowsko jak wcześniej. I takie zmiany, i taki realizm to ja szanuję.
Rozumiem też, że Disney chce przyciągnąć nowych widzów, dlatego korzysta ze sprawdzonych historii, ale w "Piotrusiu Panu i Wendy" nie ma nic, co by mogło odciągnąć dzieciaki od szalonych filmików na YouTube. Nie mówiąc już o fanach oryginału. Kiedy go oglądałem, to czułem, jakby powstał tylko po to, by odhaczyć kolejną pozycję na liście do "zremake'owania".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.