Nie popełniajcie mojego błędu i zabierzcie na seans "Strażników Galaktyki 3" chusteczki. Sama przynajmniej kilka razy musiałam zastępować je rękawem od swetra. Produkcja kontrowersyjnego reżysera Jamesa Gunna na chwilę postawiła na nogi uniwersum Marvela i zwieńczyła popularną trylogię słodko-gorzkim zakończeniem.
Ocena redakcji:
4.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Strażnicy Galaktyki 3" w reżyserii Jamesa Gunna to najsmutniejszy film Marvel Cinematic Universe. Na seans koniecznie trzeba zabrać ze sobą pudełko chusteczek.
Głównym bohaterem ostatniej części trylogii nie jest Star-Lord (Chris Pratt), a Rocket (Bradley Cooper). Jego historia rozdziera serce i pokazuje okrutną prawdę o ludzkości.
W obsadzie filmu nie zabrakło Karen Gillan ("Doktor Who"), Zoe Saldany ("Avatar: Istota wody"), Dave'a Bautisty ("Diuna"), Vina Diesela ("Szybcy i wściekli"), Willa Poultera ("Millerowie"), Elizabeth Debicki ("The Crown"), Sylvestra Stallone ("Rocky"), Nathana Fillona ("Castle"), Pom Klementieff ("Gra hakera") i Mariji Bakałowej ("Kolejny film o Boracie").
W MCU od lat nie było tak dobrego filmu. Czy to zapowiedź powrotu do jakości sprzed finału "Avengersów"? Oto recenzja bez spoilerów.
"Strażnicy Galaktyki 3" - recenzja bez spoilerów
"Strażnicy Galaktyki: Volume 3" raczej nie są zapowiedzią świetlanej przyszłości dla Marvel Cinematic Universe, choć mogą tworzyć taką iluzję. Stety niestety wytwórnia pozbyła się Jamesa Gunna po ujawnieniu serii jego problematycznych tweetów dotyczących m.in. gwałtów i pedofilii. Filmowiec, który w pełni zasłużył sobie na miano prowokatora, przeszedł z jednego komiksowego uniwersum do drugiego – od 2022 roku pełni funkcję szefa DC Studios.
Zarząd MCU z pewnością pluje sobie teraz w brodę, gdyż Gunn – co by o nim nie mówić – dał głodnym wrażeń widzom dokładnie to, czego w ostatnich latach filmy Marvela nie potrafiły im zaserwować. Ostatnia część Strażników Galaktyki nie wróży długofalowej zmiany na lepsze w tymże uniwersum, aczkolwiek jest pięknym zwieńczeniem uwielbianej przez publiczność trylogii i przynajmniej stwarza pozory powrotu do jakości.
Peter Quill (aka Star-Lord) i jego przyjaciele osiedlili się w kosmicznej stacji o nazwie Knowhere, gdzie wraz z resztą mieszkańców dbali o dobro całej wspólnoty. Nie każdy z członków Strażników Galaktyki pogodził się ze swoją dolą – główny bohater grany przez Chrisa Pratta za wszelką cenę próbuje rozkochać w sobie Gamorę (Zoe Saldana), która jest alternatywną wersją jego zabitej przez Thanosa dziewczyny, a kosmiczny szop Rocket staje twarzą w twarz z duchami przeszłości.
Najsmutniejszy film Marvela
W trzeciej odsłonie "Strażników Galaktyki" Gunn stawia na pierwszym planie właśnie gadającego ssaka, który w poprzednich częściach wspominał o swojej traumatycznej młodości półsłówkami. W filmie pada nawet zdanie, że od zawsze wszystko kręciło się wokół Rocketa. I cóż, w plebiscycie "najgorsze dzieciństwo" reszta postaci nie ma z nim szans.
Fabuła najnowszej produkcji MCU z wierzchu zdaje się stawiać na prostotę, ale między kadrami przemyca głębszą myśl, a mianowicie bolesną prawdę o współczesnym świecie; o tym, że zamiast dbać o to, co mamy, wolimy bawić się w Boga i dążyć do niedoścignionej perfekcji. Punktuje też ludzi za to, jak traktują mniejsze i słabsze od siebie istoty (mam tu na myśli przede wszystkim znęcanie się nad zwierzętami) i z jaką łatwością przychodzi im mówienie, kto ich zdaniem zasługuje na życie, a kto nie.
Usłany żartami film z jednej strony bawi nas swoją głupotą i beztroskim podejściem do szarej rzeczywistości, z drugiej natomiast emanuje okrucieństwem i zderza nas z obrazami, na które nie chcemy patrzeć, a powinniśmy. Są to fikcyjne sceny, ale na wrażliwego widza zadziałają tak jak dokument "David Attenborough: Życie na naszej planecie", w którym m.in. widzimy łamiący serce moment upadku morsów z klifu.
Wielki Ewolucjonista i Adam Warlock... rządzą
Oprawca Rocketa, a zarazem główny zły "Strażników Galaktyki 3", czyli Wysoki Ewolucjonista, to nieobliczalny szaleniec, który łączy w sobie wszystkie najgorsze cechy ludzkości. I tak jak działania Thanosa dało się całkiem zrozumieć, tak dla jego poczynań nie ma żadnych usprawiedliwień. Obstawiam, że odtwórca tejże roli – Chukwudi Iwuji – zyska grono antyfanów (podobnie jak Stanley Tucci po "Nostalgii anioła"), co w jego przypadku będzie dużym komplementem.
W ostatniej części serii w głównej obsadzie nie ma nikogo, kto by nie błyszczał. Widać, że podczas kręcenia niektórych scen przez aktorów przemawiały szczere emocje, co jeszcze bardziej przekładało się na emocjonalny wydźwięk tej produkcji. Cieszy fakt, że Nebula (Karen Gillian) wreszcie dostała więcej czasu ekranowego, a z postaci Rocketa (Bradley Cooper) wydobyto tkwiący w nim od zawsze potencjał (na uwagę zasługuje tu jego wątek z wydrą Lyllą, królikiem Floor i morsem Teefsem).
Adam Warlock, nowa twarz w kinowym uniwersum MCU, zaliczył udany debiut. Will Poulter miał przed sobą nie lada wyzwanie, ponieważ musiał dosłownie zagrać nowo narodzone dziecko w ciele dorosłego mężczyzny. Można odebrać go przez to jako poczciwego głupca, który idealnie wpisuje się do kampowej estetyki "Strażników Galaktyki". Na dodatek patrzy się na niego tak jak na bohatera telewizyjnego fantasy z lat 90. (np. jak na Herkulesa w wykonaniu Kevina Sorbo).
Łzawo i widowiskowo
Jeśli chodzi o efekty specjalne, "Ant-Man i Osa: Kwantomania" czy "Doktor Strange w multiwersum obłędu" mogą pastować buty "Strażnikom Galaktyki 3". Tutaj większych problemów z tanim CGI nie zauważyłam. Miło, że MCU wzięło przykład z "Gwiezdnych wojen" i w wyważony sposób wykorzystało praktyczne efekty specjalne w postaci masek, bodypaintingu i protez.
Owszem "Strażnicy Galaktyki: Volume 3" to jeden wielki chaos, na którym warto było wylać trochę łez. Dotąd w Marvel Cinematic Universe nie było jeszcze ani jednego filmu, na którym bym płakała. Cieszę się, że akurat padło na Star-Lorda i spółkę. Od seansu minęło parę godzin, a ja wciąż nie mogę pozbierać się po niektórych scenach. Na samą myśl o nich zbiera mi się na płacz. Skłamię, jeśli powiem, że żałuję pójścia do kina.