Dowódca operacyjny zaniechał swoich instrukcyjnych obowiązków, nie informując mnie o obiekcie, który pojawił się w polskiej przestrzeni powietrznej – oświadczył w czwartek minister obrony Mariusz Błaszczak.
Reklama.
Reklama.
Błaszczak o wynikach kontroli ws. rosyjskiej rakiety
Szef MON Mariusz Błaszczakpoinformował na czwartkowej konferencji prasowej o wynikach kontroli w Dowództwie Operacyjnym Sił Zbrojnych. Zlecona została ona po tym, jak okazało się, że tajemniczy obiekt znaleziony w Zamościu pod Bydgoszczą może być rosyjskim pociskiem manewrującym.
Kontrola miała wykazać, że 16 grudnia 2022 roku Centrum Operacji Powietrznych otrzymało od Ukrainy informację o obiekcie zbliżającym się do polskiej granicy, który może być rakietą. Jak relacjonował Błaszczak, nawiązano współpracę ze stroną ukraińską i amerykańską, poderwano samoloty i śledzono lot obiektu – co pokrywa się z podawanymi przez media informacjami o incydencie.
Według przekazanych przez ministra ustaleń kontroli problemem miała okazać się kwestia przepływu informacji pomiędzy dowódcą operacyjnym a jego przełożonymi. – Procedury i mechanizmy reagowania zadziałały prawidłowo do poziomu dowódcy operacyjnego, który nie wywiązał się właściwie ze swoich obowiązków – oznajmił Błaszczak.
– Dowódca operacyjny zaniechał swoich instrukcyjnych obowiązków, nie informując mnie o obiekcie, który pojawił się w polskiej przestrzeni powietrznej, ani nie informując Rządowego Centrum Bezpieczeństwa i innych przewidzianych w procedurach służb – dodał.
Minister obrony narodowej stwierdził wprost, że w otrzymanym przez niego raporcie znalazły się nieprawdziwe informacje. – W sprawozdaniu operacyjnym Dowództwa Operacyjnego z dnia 16 grudnia, które otrzymałem, znalazła się informacja, że w dniu 16 grudnia nie odnotowano naruszenia ani przekroczenia przestrzeni powietrznej Rzeczypospolitej Polskiej, co – jak później się okazało – było nieprawdą – podkreślił.
Szef MON: Nie podjęto wystarczających działań poszukiwawczych
Kontrola miała również wykazać duże zaniechania w kwestii poszukiwania rakiety. – Na miejsce skierowano jedynie patrol policji, a poszukiwania za pomocą śmigłowca przeprowadzono dopiero w dniu 19 grudnia. Do poszukiwań nie włączono żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej pełniących dyżury. Po 19 grudnia całkowicie zaniechano poszukiwań – podał szef MON.
Błaszczak zdementował też doniesienia o tym, że miał odmówić zlecenia poszukiwań obiektu i wysłania na miejsce żołnierzy WOT. Podkreślił, że taka prośba nigdy nie została do niego skierowana, zaś w takich sytuacjach dowódca operacyjny jest zobowiązany do samodzielnego działania.
Szef resortu obrony poinformował, że decyzje personalne i dyscyplinarne w związku z incydentem zostaną podjęte po konsultacji z prezydentem Andrzejem Dudą, który pełni funkcję zwierzchnika polskich Sił Zbrojnych.
Co się stało w lesie pod Bydgoszczą?
Przypomnijmy: 16 grudnia 2022 roku doszło do incydentu, w którym polskie samoloty zostały poderwane, aby śledzić trajektorię rakiety, która wleciała nad terytorium Polski. Jak pisaliśmy w naTemat, polskie służby śledziły co prawda obiekt, ale w okolicach Bydgoszczy straciły go z oczu.
Według doniesień medialnych wojsko miało prowadzić poszukiwania, ale nie mogło znaleźć pocisku m.in. z powodu potężnych śnieżyc. Do zderzenia rakiety z ziemią doszło natomiast około 2 km od miejsca, w którym jej szczątki pod koniec kwietnia zostały odnalezione przez przypadkową osobę.
Według RMF FM wojsko, wbrew obowiązkowi, nie powiadomiło też prokuratury o naruszeniu polskiej przestrzeni powietrznej przez niezidentyfikowany obiekt, "jakby polska armia zlekceważyła ten incydent albo chciała go ukryć".
W ostatnich dniach pojawiły się również pytanie o to, czy incydent ten był ukrywany przed premierem Mateuszem Morawieckim. Szef rządu został zapytany w środę o to kiedy dowiedział się o incydencie w lesie pod Bydgoszczą i "dlaczego śledztwo zostało wszczęte tak późno". – Dowiedziałem się o tym incydencie wtedy, kiedy poinformowałem o tym. To było pod koniec kwietnia, kilka dni przed końcem kwietnia, w środku tygodnia – odparł.
Do sprawy odniósł się gen. Rajmund Andrzejczak, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. W rozmowie ze RMF FM wojskowy przekonuje, że informował o incydencie swoich przełożonych. I to szybko. – Wtedy, kiedy miało to miejsce – doprecyzował.
Dopytywany o konkretny termin, gen. Andrzejczak nie chciał podać żadnej daty. Zaapelował jedynie, by poczekać, aż "prokuratura skończy swoje dochodzenie i wtedy będziemy mieli oficjalną wersję". – Proszę zapytać pana premiera, pana ministra. Ja robię to, co mam w zakresie swoich obowiązków – dodał.