Novak Djoković i Wiktoria Azarenka wygrali turnieje singlowe w tegorocznym Australian Open. To nieporozumienie, że za swoje triumfy dostali po tyle samo pieniędzy.
Novak Djoković i Wiktoria Azarenka wygrali turnieje singlowe w tegorocznym Australian Open. To nieporozumienie, że za swoje triumfy dostali po tyle samo pieniędzy. fot. Shutterstock.com

W sobotę Australian Open wygrała Wiktoria Azarenka. Po słabym finale Białorusinka zarobiła ponad 2,5 miliona dolarów. Dzień później w rywalizacji mężczyzn wygrał Novak Djoković. Serb stoczył po drodze jedno pięciogodzinne spotkanie, w finale spędził na korcie prawie cztery godziny, a za swój triumf zainkasował dokładnie tyle samo. Gdzie tu sprawiedliwość?

REKLAMA
Wszystkim tym, którzy przeczytawszy sam lead, zaczęli kręcić nosem, chcę zadać jedno pytanie: Czy poza spotkaniami Agnieszki Radwańskiej zdarza wam się oglądać inne mecze kobiet? Pytam, bo przypominam sobie właśnie sobotni poranek, kiedy to w finale turnieju pań Wiktoria Azarenka pokonywała Chinkę Na Li. Na Twitterze była cisza, mało kto oglądał mecz, mało kto o nim mówił. A jak już, to odnosił się do jęków, wydawanych przy odbijaniu piłki przez Białorusinkę.
Fajerwerki tylko w powietrzu
Minął dzień i ten sam Twitter mocno emocjonował się męskim meczem o tytuł. "Come on, Andy!" - napisało kilku znajomych przed meczem. "Po meczu. Djoković to już wygrał" - przesądziło kilku innych już na początku czwartego seta. Zresztą ten sam Twitter żył też dwoma kapitalnymi pięciosetówkami - półfinałem Andy Murraya z Rogerem Federerem i meczem w czwartej rundzie, kiedy późniejszy triumfator - Novak Djoković - był o o krok od porażki z genialnie grającym szwajcarskim tenisistą Stanislasem Wawrinką.
Zostańmy przy sobotnim finale kobiet. Wygrała go Wiktoria Azarenka, o której Wojciech Fibak powiedział, że nie była w wielkiej formie. Faktycznie - nie musiała w niej być, by wygrać Australian Open. I zgarnąć, bagatela, ponad 2,5 miliona dolarów. Tyle samo co Djoković. Dużo.
Sam finał z Na Li można podsumować krótko. Fajerwerki, owszem, były, ale tylko w powietrzu. Gdy zawodniczki odpoczywały między gemami, zorganizowano efektowny pokaz sztucznych ogni z okazji Australian Day. Azarenka wygrała, bo w trzecim decydującym secie grała po prostu poprawnie. Defensywnie, uparcie przebijając na drugą stronę, nie myląc się. Po drugiej stronie siatki miała Chinkę, której wykres obrazujący formę byłby sinusoidą. Kilka udanych zagrań z rzędu, a potem kilka żenujących wręcz błędów. Też jeden po drugim.
Tu zobaczysz skrót finału kobiet:

Siedem jej meczów jak dwa mecze jego
- Na tym turnieju brakowało mi dobrych meczów pań - to inne słowa Fibaka. Pytanie, czy takich meczów w tenisie kobiet nie brakuje od dobrych paru lat? Czy nie jest przypadkiem tak, że u pań mecze bez historii, kończące się wynikami 6:0, 6:0 albo 6:1, 6:1 zdarzają się dużo częściej? A mecze, które pamiętamy długo, grane są raz na parę lat? Te pytania moim zdaniem są retoryczne.
To tylko jeden z argumentów. Drugi - ten najważniejszy - jest bardzo prosty. Panie w Wielkich Szlemach dostają tyle samo pieniędzy co panowie. Ale przecież u pań gra się do dwóch wygranych setów, a panowie, by usłyszeć zwrot "gem, set, mecz, swoje nazwisko", muszę wygrać trzy partie.
Ciekawy przypadek miał miejsce w Australii, tyle że przed rokiem. Zwycięzcy byli ci sami, tylko że Azarenka w finale zdemolowała Marię Szarapową 6:3, 6:0, a Djoković stoczył dzień później heroiczny, pięciosetowy mecz z Rafą Nadalem. Trwające prawie sześć godzin spotkanie (bez siedmiu minut) to najdłuższy wielkoszlemowy finał w historii. I jeszcze jedna ciekawa statystyka: wyobraźcie sobie, że Białorusinka w całym turnieju spędziła na korcie mniej czasu niż Serb w samym tylko finale i półfinale. Ona - siedem spotkań, on - dwa. Przepaść.
To nie jest uczciwe
Przy tamtej okazji problemowi poświęcił swój tekst "SuperExpress". Czytam ten artykuł, a tam taki oto trafny komentarz Wojciecha Fibaka: "Mężczyźni walczyli do upadłego. Djoković już umierał na korcie, ale podniósł się i wygrał. A Szarapowa przy stanie 2:0 w drugim secie przestała grać i do końca meczu wygrała jednego gema, w dodatku przypadkiem. I dostała za to tyle, co Nadal! To nie jest uczciwe, ale nie mamy na to żadnego wpływu".
Skrót genialnego finału Djoković - Nadal z 2012 roku:

Myślicie, że wszystkie byłe tenisistki popierają ten projekt? Nic bardziej mylnego. Joanna Sakowicz, była tenisistka, obecnie komentuje mecze na antenie Eurosportu. W tym samym tekście ona wypowiada się tak: "Powinna być różnica w zarobkach tenisistów i tenisistek. Może trzeba by wprowadzić jakieś premie za mecze pięciosetowe? Nie może być tak, że za 6 godzin na korcie należy się tyle samo, co za godzinę i 20 minut".
Szarapowa: Mnie ogląda więcej widzów
Tego, jak ciężkie mogą być mecze mężczyzn, doświadczył na tegorocznym Australian Open Francuz Gilles Simon. Ze swoim rodakiem Gaelem Monfilsem stoczył pięciosetowy bój, a jedna z wymian składała się nawet z 71 uderzeń. Simon to w całej sprawie bardzo ciekawa postać. Zasiada w Radzie Zawodników, reprezentując tenisistów z całego świata. Pierwszą sprawą, którą poruszył, były właśnie zarobki. Argument Simona jest prosty, brzmi mniej więcej tak, jak to, co opisałem wcześniej: "spędzamy na korcie dwa razy więcej czasu, a oczywiste jest, że nasz tenis stoi na dużo wyższym poziomie".
Wymiana z meczu Simon - Monfils, 71 uderzeń:

Simon, co zrozumiałe, z miejsca stał się wrogiem numer 1 najlepszych tenisistek, które poczuły się zagrożone. Głos w całej sprawie zabrała Maria Szarapowa, używając dwóch argumentów. - Wyraźnie widać, że na moje mecze przychodzi dużo więcej widzów niż na mecze Simona - stwierdziła Rosjanka, a potem dodała, już odnosząc się do całego żeńskiego tenisa: - To nasza praca, wkładamy w nią 100 procent wysiłku, tak samo jak mężczyźni, i chcemy dostać taką samą zapłatę. Inne zawodniczki podkreślają, że w niemal każdej dyscyplinie sportu kobiety mają gorsze wyniki od mężczyzn. Że to coś normalnego, wynikającego z ludzkiej konstrukcji.
Fragment tekstu Jana Cioska:
"Super Express":

Od 2007 roku we wszystkich wielkoszlemowych turniejach premie dla kobiet i mężczyzn są takie same. Tymczasem panie grają do dwóch, a panowie do trzech wygranych setów. Damski pojedynek średnio trwa około półtorej godziny, zaś męski najczęściej blisko dwa razy dłużej. Widać to było w finałach: Azarenka ograła Szarapową w 82 minuty, zaś Nadal z Djokoviciem walczyli dokładnie 4,5 godziny dłużej! CZYTAJ WIĘCEJ


Pięć setów kobiet? Nie, bo w końcu ktoś zaśnie

Oczywiście, Szarapowa i jej koleżanki mają rację. Tych argumentów nie da się zakwestionować. Tylko że tenis jest skrajnym przykładem przepaści w poziomie ze względu na płeć. Nie jestem seksistą, który z definicji sport w wykonaniu kobiet uważa za niegodny uwagi. Na przykład biegi narciarskie pań oglądam z wielkim zainteresowaniem. I oglądałbym, nawet gdyby nie startowała w nich Justyna Kowalczyk. Bo stoją na wysokim poziomie. Bo coś się dzieje. Ucieczki, pogonie. Nie ma sytuacji takiej jak u mężczyzn, gdzie mamy bieg ze startu wspólnego na 50 kilometrów, a wszystko i tak rozegra się na finiszu.
Ale wróćmy do tenisa. Wspomniana już Sakowicz proponuje, by mecze panów skrócić i grać do dwóch wygranych setów. Protestuję. To spowoduje, że uczta, jaką najczęściej są pojedynki najlepszych tenisistów, będzie ucztą krótszą, odartą z dramaturgii i emocji. Nie będzie Nadala, który się podnosi i wygrywa seta. Nie będzie Djokovicia, który w piątej partii upada ze zmęczenia. Nie będzie przejętego Karola Stopy, który komentując tamten mecz, powiedział: "Matko Boska, jak oni grają!"
Jest też propozycja odwrotna. Niech panie grają do trzech wygranych partii. Proszę, nie. Litości. Naprawdę chcemy, by doszło do sytuacji, w której po raz pierwszy znużony komentator mimo najszczerszych chęci zasypia na antenie?