nt_logo

Władzy, raz zdobytej, nie oddamy nigdy. Czy Kaczyński znów wcieli się w Gomułkę?

Karolina Lewicka

03 lipca 2023, 10:14 · 4 minuty czytania
Na co jest gotowy PiS, by utrzymać władzę? Na wszystko. To jedyna prawdziwa odpowiedź na to pytanie. Jarosław Kaczyński jest w stanie przekroczyć każdą granicę. A jedynym hamulcowym byli, są i będą dlań Amerykanie.


Władzy, raz zdobytej, nie oddamy nigdy. Czy Kaczyński znów wcieli się w Gomułkę?

Karolina Lewicka
03 lipca 2023, 10:14 • 1 minuta czytania
Na co jest gotowy PiS, by utrzymać władzę? Na wszystko. To jedyna prawdziwa odpowiedź na to pytanie. Jarosław Kaczyński jest w stanie przekroczyć każdą granicę. A jedynym hamulcowym byli, są i będą dlań Amerykanie.
Karolina Lewicka Fot. Maciej Stanik

Na nikogo i nic innego prezes się nie ogląda, dlatego więdnącą polską demokrację może podtrzymać, i na razie podtrzymuje, wyłącznie Waszyngton – najświeższy przypadek to Lex Tusk, komisja do sprawy utrącenia głównego wroga politycznego, która za sprawą amerykańskiej, bo nie unijnej i wewnętrznej presji, wylądowała na śmietniku historii, nim jej historia w ogóle się zaczęła. 


Kaczyński jest gomułkowski nie tylko w swej siermiężności i umiłowaniu topornej propagandy, ale także w swym przywiązaniu do władzy, dlatego w pamięci stale warto mieć wydarzenia z czerwca 1945 roku, kiedy to podczas moskiewskich rozmów w sprawie utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej (pod kontrolą Stalina), towarzysz "Wiesław" rzekł Stanisławowi Mikołajczykowi, a tym samym całemu rządowi emigracyjnemu w Londynie krótko i nad wyraz szczerze: "Władzy, raz zdobytej, nie oddamy nigdy".

I nie oddali. Potem były sfałszowane, przy pomocy funkcjonariuszy sowieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, wybory do Sejmu Ustawodawczego, a później Mikołajczyk uciekał w płaszczu i kapeluszu amerykańskiego ambasadora (by w ten sposób podszyć się pod niego i uniknąć kontroli granicznej) do Stanów Zjednoczonych. 

Kaczyński nie ma za swoimi plecami mocarstwa (radzieckiego), jak miał Gomułka, raczej ma mocarstwo (amerykańskie) przeciwko swoim niedemokratycznym działaniom. Ale jest równie zdeterminowany, by – niczym polscy komuniści po wojnie – uchwyconej władzy już nie wypuścić z rąk. 

PiS przygotowuje sobie plan B

Kampania wyborcza PiS buksuje, wiec w Bogatyni nie przyniósł przełomu, podobnie jak i wcześniejszy "ul programowy", gdzie sypnięto groszem, jednak zwyżki w sondażach dzięki temu nie odnotowano. Wprawdzie PiS wciąż wiele sobie obiecuje po referendum w sprawie relokacji uchodźców, ale to też wcale nie musi być gamechanger, lecz znowuż zdarta płyta. PiS przygotowuje się na awaryjny scenariusz, gdyby nadal szło im źle, a groźba utraty władzy rosła.

Stan wyjątkowy, odsuwający w czasie wybory. Niemożliwe? Za PiS-u należy wyobrażać sobie niewyobrażalne i czekać, aż to się – prędzej lub później – wydarzy. – Jak będziemy mieli pełen obraz sytuacji, to będziemy podejmować decyzje, czy na pewnym terytorium jest potrzeba wprowadzenia stanu wyjątkowego – mówił w piątek Mateusz Morawiecki, dodając, że "teraz jest za wcześnie, byśmy o tym decydowali". To jeszcze prezydent: "Na dzień dzisiejszy nie widzę powodów, żeby wprowadzić stan wyjątkowy". 

Kluczowe są sformułowania "teraz jest za wcześnie" i "na dzień dzisiejszy". Prawda. Bo jeśli PiS zdecydowałby się wprowadzić stan wyjątkowy, wyczekałby z decyzją do sierpnia czy nawet września – wtedy wiadomo będzie, w jakim kierunku zmierzają polityczne nastroje Polaków i jak wysokie jest prawdopodobieństwo przegranej. Co nie oznacza, że PiS jest w tej sprawie bierny, w żadnym razie.

Powoli wytacza propagandowy walec, by społeczeństwo mogło się z "zagrożeniem" zapoznać i zacząć się bać. To konieczne, bo opinia publiczna źle przyjmuje nagłe zwroty akcji: gdyby przez całe lato trzymano ją w przekonaniu, że jest sielsko i bezpiecznie, a we wrześniu wprowadzono stan wyjątkowy, bo "Hannibal ante portas", ludzie mogliby się poczuć oszukani i/lub zdezorientowani. Stąd ta wstępna kampania propagandowa, przygotowanie gruntu pod taki rozwój wydarzeń. 

Tu w sukurs przyszła PiS-owi "relokacja" jakiejś części najemników z Grupy Wagnera na Białoruś – Jarosław Kaczyński już poinformował, że "zostały podjęte decyzje dotyczące wzmocnienia naszej obrony na granicy wschodniej". Przywrócił też do życia sformułowanie "wojna hybrydowa".

Z drugiej strony już od kilku tygodni PiS straszy także tym, że Rosja będzie usiłować wpłynąć na wynik polskich wyborów parlamentarnych. Prezes spodziewa się "prowokacji przed wyborami", a prezydent "ingerencji w procesy wyborcze".

Ponieważ PiS nie wspominał o takim ryzyku cztery lata temu, gdy pewnie szedł po drugą kadencję, tylko mówi o nim dziś, gdy nie ma pewności utrzymania władzy, nasuwa się podejrzenie, że może to być pretekst do nieuznania wyniku wyborów, gdyby były one dla PiS-u niekorzystne.

Niemożliwe? Dlaczego? PiS wszak nie uznaje wyników tych głosowań sejmowych, które przegrywa (słynna "reasumpcja głosowania" czy "trzeba anulować, bo przegramy"), może nie uznać wyników elekcji, to przecież tylko różnica skali. 

Czy ktoś powstrzyma PiS?

Zatem zagrożenia są dwa: albo PiS – jeśli sondaże będą dla niego niekorzystne – będzie chciał stanem wyjątkowym przesunąć termin wyborów, albo, jeśli jednak się one odbędą i będą dla PiS przegrane, to nie uzna ich wyników (sympatycy PiS zaleją SN skargami, a obsadzona przez neo-sędziów Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych orzeknie o ich nieważności). W tym drugim przypadku przyda się właśnie opowieść o "ingerencjach Rosji". 

– Żadne pożegnanie nie jest boleśniejsze od pożegnania z władzą – mawiał Talleyrand. A PiS nie chce się żegnać i nie chce, by bolało. To wystarczająca motywacja, by działać per fas et nefas. Jedynym pocieszeniem jest to, że Wielki Brat zza oceanu czuwa – w komunikacie Departamentu Stanu, dotyczącym Lex Tusk, pojawiło się sformułowanie o "wolnych i uczciwych wyborach".

Kryją się za tymi słowami nie tylko równe warunki gry w kampanii (których akurat w Polsce już nie ma), nie tylko brak "cudów na urną", czyli fałszerstw, ale też pokojowe przekazanie władzy przez przegranych wygranym. 

Ameryka ma za sobą traumatyczne doświadczenie z prezydentem, który poniósł wyborczą porażkę, nie uznał jej i zaczął wzywać swych zwolenników, by w obronie jego dalszego trwania w Białym Domu "walczyli jak diabli". Skończyło się to, jak pamiętamy, szturmem na Kapitol.

Waszyngton na pewno nie będzie się biernie przyglądać takiej sytuacji w Polsce – to dobrze, choć jednocześnie szkoda i żal, że zabezpieczeniem przez "skręceniem wyborów" musi być dla nas inne państwo, choćby i sojusznicze.