W górach dzieci najczęściej gubią się w drodze do Morskiego Oka. Nad morzem – wiadomo. – Niewiele już potrafi nas zdziwić. Codziennie takich sytuacji jest pełno. Moglibyśmy o nich rozmawiać do rana – mówi nam ratownik z Łeby. Mamy XXI wiek, aplikacje ratownicze, internet, setki artykułów i ostrzeżeń, a to ciągle się dzieje. – Mam wrażenie, że ludzie, jadąc na wakacje, pakują do samochodu wszystko oprócz zdrowego rozsądku – ocenia ratownik.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Dzieci gubią się na plaży, ale też zdarza się, że w górach, najczęściej na drodze do Morskiego Oka.
– Wystarczy chwila nieuwagi i dziecko albo przyspieszy, albo zwolni. I wtedy są dramatyczne apele rodziców – mówi ratownik TOPR
Ratownik wodny z Łeby: – Pojawiają się myśli, że trzech, czterech ratowników musi upilnować w wodzie dziesiątki, czasem setki osób, a rodzic nie jest w stanie upilnować jednego, czy dwójki dzieci.
10-letnia dziewczynka sama miała wrócić do schroniska, bo nie miała siły iść dalej z rodziną. Miała wodę, jakieś przekąski, ale nie miała przy sobie telefonu. Sprawa zbulwersowała pół Polski, a tłumaczenie ojca, że jest samodzielna i sama wraca ze szkoły, pogrążyło go jeszcze bardziej.
Po co to przypominamy? Bo GOPR-owcy nie pamiętają podobnego zdarzenia i nawet z ich perspektywy zachowanie ojca jest zupełnie niezrozumiałe. – Ja sobie nie wyobrażam, że w ogóle można o czymś takim pomyśleć, a nie daj Boże zrobić. Było to nierozsądne. Dziecko przede wszystkim mogło zabłądzić, mogło zostać w lesie na noc, mogło dojść do wychłodzenia organizmu – wymienia potencjalne scenariusze jeden z ratowników.
Pomijając wszystkie inne zagrożenia, może więc choć taka wizja podziała bardziej na wyobraźnię rodziców, którzy mniej świadomie potrafią zgubić swoje dzieci na szlaku? Nie mówiąc już o pladze zaginięć dzieci na bałtyckich plażach. Bo wakacje w pełni, a to dzieje się non stop.
Dzieci giną, rodzice gubią dzieci, a potem panika. I znów kłania się nierozsądne – choć innego rodzaju – zachowanie dorosłych.
"Wczoraj szukaliśmy na plaży rodziców 9-latki i 11-latki"
– Zawsze jest taka sama historia. Rodzic odwrócił się na sekundę i dziecka już nie było. Gdyby tak było, dziecko powinno być w zasięgu wzroku rodzica, a nasz rekord znalezienia dziecka to 4 km od rodzica. Czasem dziecko znajduje się po 2 minutach, a czasami po godzinie, albo po dwóch. Często potem okazuje się, że bawiło się bez opieki i zdążyło się oddalić. W tym sezonie było już z kilkadziesiąt takich zdarzeń – mówi Kacper Treder, koordynator ratowników wodnych w Łebie.
Od lat jest tak samo. Ten sam schemat, aż do znudzenia. Kto nie widział, nie słyszał spanikowanych rodziców, którzy nagle wszczęli alarm? – Tu krzyżówka, tu gazeta, tu telefon. Może jeszcze alkohol. Mama idzie do toalety. Dzieci bawią się obok, to ja się zdrzemnę. Mama wraca z toalety, tata przysnął, dziecka nie ma. Ja jestem na plaży kilkanaście lat, takie sytuacje mogę liczyć w setkach. Moglibyśmy o nich rozmawiać do rana, bo jest ich bardzo dużo i można je mnożyć – mówi Kacper Treder.
Pamięta na przykład ojca, któremu na plaży zaginęło dziecko. Gdy je znaleźli, po dwóch godzinach przyszedł i powiedział, że zgubiło mu się następne.
– Wczoraj szukaliśmy na plaży rodziców 9-latki i 11-latki. Dziewczynki mówiące po niemiecku same pojawiły się przy stanowisku ratowników. Na plaży nie było tłumów, ale szukanie rodziców zajęło nam trochę czasu. Odnaleźliśmy ich po 30-40 minutach, za parawanem, kilometr dalej. Nie widzieliśmy, żeby zbytnio szukali swoich dzieci. Rodzina raczej średnio była przejęta całą sytuacją – mówi ratownik.
Albo taka sytuacja z lipca, już pod wieczór, gdy plaża była niemal pusta, ale zapełniła się ekipami ratunkowymi, była straż pożarna, ze 20 ratowników, śmigłowiec: – Była godz. 19.30. Prowadziliśmy resuscytację, gdy pan pod wpływem alkoholu kąpał się ze swoją partnerką w miejscu, gdzie był zakaz kąpieli. Ją udało się uratować. Jego niestety nie. W tracie resuscytacji podchodzi zapłakana matka i pyta, czy przypadkiem nie widzieliśmy jej 11-letniej córki, która się zgubiła. Można załamać ręce. Dziecko potem się znalazło.
Jak ratownicy reagują na kolejne takie zgłoszenia?
– To już jest tak powszednie, że jak słyszę radiokomunikat, że zgubiła się Marysia w różowym stroju, albo Jaś w niebieskich slipkach, 5 lat, to nie robi już na nas większego wrażenia. Najgorzej, gdy jest weekend, przepiękna pogoda i więcej osób na plaży niż w ciągu tygodnia. Mamy wtedy bardzo dużo ludzi w wodzie. A tu jeszcze przychodzi mama, która zgubiła swoje dziecko. Wtedy pojawiają się myśli, że trzech, czterech ratowników na stanowisku musi upilnować w wodzie dziesiątki, czasem setki osób, a rodzic nie jest w stanie upilnować jednego, czy dwójki dzieci – odpowiada Kacper Treder.
Kowalski tego nie rozumie? Gdy ratownik szuka jego dziecka na plaży, nie patrzy wtedy na innych w wodzie.
– Mam wrażenie, że ludzie, jadąc na wakacje, pakują wszystko do samochodu, oprócz zdrowego rozsądku. Mijają tablice z napisem "Ustka", "Łeba", czy inne miasto i logiczne myślenie, zdrowy rozsądek zostają gdzieś w domu. Albo też mają wczasy, wakacje i są wyłączone – dodaje.
Czy słyszał, że na szlakach górskich rodzice też potrafią zgubić dzieci? – W ogóle mnie to nie dziwi – odpowiada.
Najczęściej dzieci gubią się w drodze do Morskiego Oka
W połowie lipca Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe również było wzywane do pomocy w zlokalizowaniu zagubionych dzieci oraz rodziców. Informując o tym, TOPR na końcu umieścił wykrzyknik.
Podobno w górach nie zdarza się to nagminnie, ale się zdarza. Na przykład zimą tego roku ratownicy musieli interweniować w sprawie 5-letniego dziecka, które odłączyło się od rodziców na szlaku w okolicach Przysłopia Miętusiego.
Najczęściej jednak do takich sytuacji dochodzi w drodze do Morskiego Oka.
Krzysztof Długopolski, wiceprezes Fundacji Ratownictwa Tatrzańskiego TOPR: – Takie sytuacje się zdarzają, ale nie tak często. Najczęściej w dużym tłumie, na drodze do Morskiego Oka, gdzie w sezonie jest jak na Krupówkach. Tu wystarczy chwila nieuwagi i dziecko albo przyspieszy, albo zwolni. I wtedy są dramatyczne apele. Po kilkunastu czy kilkudziesięciu minutach zawsze kończy się to pozytywnie. Ogarniamy to wspólnie z Tatrzańskim Parkiem Narodowym. Zawsze ktoś trafi na małego zaginionego.
Artur Marasek, legenda TOPR: – To się zdarza, najczęściej na drodze do Morskiego Oka, gdzie chodzi tłum ludzi. W mniejszej skali w Dolinie Kościeliskiej. Rodzice się zatrzymają, coś oglądają, robią zdjęcia i chwila, a dziecka już nie ma i jest problem, czy poszło do przodu, czy do tyłu. Inne sytuacje są wyjątkowe. Pamiętam skrajny przypadek, gdy ojciec wybrał się w góry z trójką dzieci i po drodze zapomniał, że ma jeszcze jedno dziecko. Wrócił do domu, usnął, a dziecko było na tyle rezolutne, że poprosiło turystów, którzy zadzwonili do TOPR.
Pamięta też, jak rodzice szli do Doliny Pięciu Stawów, dziecku pomyliły się drogi i postanowiło wrócić na Palenicę Białczańską i czekać przy samochodzie. – Dzieci są w miarę rozsądne, choć nie zawsze, ale nie ma tak, żeby zaginęły bez śladu. A rodzice bardzo się denerwują. Dziecko, zwłaszcza mniejsze, cały czas powinno być na oku. A w tłumie jest to trudne.
Niedawno ratownik beskidzkiego GOPR mówił nam, że u nich też zdarzają się zaginięcia dzieci. Na przykład w schroniskach. Ale też na szlakach.
– Na przykład szlak był na tyle prosty, że dziecko trochę pobiegło do przodu. Rodzic pomyślał: "Tak fajnie idzie, jest takie samodzielne". A potem szlaki się krzyżują i dziecko nie idzie tam, gdzie trzeba. Rodzice dochodzą do tego miejsca, a dziecka nie ma. Mieliśmy też takie zgłoszenia. Ale zawsze da się je znaleźć – opowiadał.
"Rodzic bardzo często krzyczy"
W tym roku wydaje się jednak, że wszędzie tłum jest mniejszy. Zwłaszcza nad morzem mówią, że ten sezon jest specyficzny. Nie ma pogody, turystów widać mniej, więc i akcji ratowniczych też siłą rzeczy jest mniej. Ale i tak dzieci, jak ginęły, tak giną.
– Może nie na taką skalę jak w poprzednich latach, że mamy od kilkunastu do ponad 20 zdarzeń dziennie przy pięknej pogodzie, ale zaginięcia są – zwraca uwagę ratownik WOPR.
Ciekawie jest, jak dziecko się znajduje. Wtedy – jak przy zaginięciu – często powtarza się podobny schemat. Zwłaszcza, gdy rodzice odpychają od siebie odpowiedzialność za to, co się stało. Rzadko zdarza się też, że dziękują ratownikom.
Kacper Treder: – Najbardziej drażni mnie to, że jak dziecko się znajduje, to rodzic bardzo często krzyczy. Zrzuca winę na dziecko: "Nie słuchałeś się mamy, taty. Gdzie odchodzisz?". To już jest ten moment, kiedy przynajmniej ja zwracam uwagę rodzicowi, że to nie jest wina 5-latka, tylko rodzica, bo to on nie dopilnował dziecka. Można je więc zabrać na lody, a nie krzyczeć na dziecko.
Żeby nie było, procent tych nieodpowiedzialnych jest raczej niewielki.
– Nie można demonizować. Są rodzice, którzy idą z dzieckiem za rękę do wody, stoją przy nim, nie pozwalają się oddalić, przychodzą do nas po opaski. Jest bardzo wielu rodziców odpowiedzialnych, którzy nigdy w życiu nie zgubią dziecka. Nie zdarzyła nam się jeszcze sytuacja, żeby zgubiło się dziecko z opaską. Ale w Łebie potrafi być na plaży 80 tys. ludzi. Jeśli założymy, że 1 procent społeczeństwa jest nieodpowiedzialny, to dalej mamy 800 osób, które przysparza nam sporo pracy – mówi Kacper Treder.
Na przykład przed weekendem do ratowników podeszła kobieta, która była świadkiem zdarzenia dzień wcześniej – gdy dwójka rodziców stała na brzegu i przyglądała się, jak ich 3-letnie dziecko bawi się w wodzie bezpośrednio przy ostrogach. Kobieta uznała, że rodzice to skończeni idioci i takich powinno się karać mandatami.
Każdy powinien wiedzieć, że przy drewnianych palach wbitych w morze jest zakaz chodzenia i pływania w pobliżu, bez względu na to, jaka jest flaga na kąpielisku. Zresztą przy ostrogach są informacje.
Kacper Treder: – I nagle stoi dwóch rodziców, którzy przyglądają się, jak ich dziecko pluszcze się w wodzie bezpośrednio przy ostrogach. Wystarczyło zrobić dwa kroki i dziecko wpada w 2-metrową dziurę. Ratownik, widząc całą sytuację, biegnie, wyciąga dziecko z wody, a rodzice: "Przecież nic się nie stało, wszystko jest w porządku".
Trudno to pojąć, gdy z każdej strony, zwłaszcza latem, jesteśmy bombardowani ostrzeżeniami, informacjami, apelami. W wielu miejscach nad morzem rozdawane są opaski dla dzieci. A przy wejściach na plażę są wielkie banery z regulaminami, ze znakami zakazu.
– Ludzie jakby tego nie widzieli. My informujemy, udzielamy wywiadów, apelujemy, ale za rok, jak przyjeżdżamy na plażę, mamy dokładnie tę samą historię. Prosimy, żeby rodzice byli odpowiedzialni. Żeby skupili się na dziecku. Zdajemy sobie sprawę, że to wcale nie jest sekunda, żeby dziecko zniknęło nam z pola widzenia. Tylko czas jest zdecydowanie dłuższy, a rodzic próbuje się wybielić – mówi ratownik.
Przyznaje, że opaski są fajnie, spełniają swoje zadania, a w Trójmieście są już nawet elektroniczne. – Ale dopóki rodzice nie będą odpowiedzialni, dopóki nie będą opiekowali się dziećmi, to żadne opaski nic nie zmienią. To jest kwestia tego, co rodzic ma w głowie, jakie ma podejście do wakacji. I jakie ma podejście do opieki nad dzieckiem – podkreśla.
My pilnujemy ludzi, którzy są w wodzie. Musimy sobie poradzić z każdą liczbą osób na kąpielsku. Od wielu lat na kąpieliskach strzeżonych nie dochodzi do wypadków, ratownicy są skuteczni. Natomiast rodzic, który przyjeżdża z 1-2 dzieci, nie jest w stanie tych dzieci upilnować. Zdecydowanie jest to wina rodzica, nie dziecka.