Czasem trafiają się takie seriale, które są poza naszymi ulubionymi gatunkami, a ich tematyka jest zbyt odległa, ale są tak dobre, że nie możemy przestać ich oglądać. Tak właśnie jest z "The Bear", który dla kogoś, kto nie pracował na kuchni, może wydawać się mało interesujący. Jednak to tak smakowity serial, że pochłania się go bez mrugnięcia okiem. Pierwszy sezon był tylko przystawką, bo to właśnie drugi sezon okazał się przepysznym, wielodaniowym posiłkiem dla ciała i ducha.
Ocena redakcji:
4.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"The Bear" (pl. "Misiek") to serial Hulu stworzony przez Christophera Storera. W Polsce możemy go oglądać na Disney+. Niedawno wskoczył też tam drugi sezon.
W obsadzie powrócili: Jeremy Allen White, Ebon Moss-Bachrach, Ayo Edebiri, Lionel Boyce, Liza Colón-Zayas i Abby Elliott, ale i pojawiło się wiele nowych epizodycznych kreacji w wykonaniu m.in. Boba Odenkirka, Jamie Lee Curtis, Olivii Colman, Willa Poultera i Johna Mulaneya.
Pierwszy sezon dostał aż trzynaście nominacji do tegorocznych nagród Emmy (gala wręczenia nagród została przełożona ze względu na strajk w Hollywood). Drugi z pewnością powtórzy ten wynik, bo jest jeszcze lepszy. Dlaczego? To wszystko w naszej bezspojlerowej recenzji.
Z "The Bear" jest trochę jak z "Sukcesją", która opowiada o perypetiach antypatycznych bogoli, więc co nas to może obchodzić? A jednak jest tak wybitnie napisana i zagrana, że klękajcie narody. Tak samo jak "Misiek". Aż szkoda, że jest tak mało popularny – widzowie nie wiedzą, co tracą.
O co tak naprawdę chodzi w "The Bear"? To na pewno nie jest tylko serial dla fanów Magdy Gessler i Gordona Ramsaya
W pierwszym sezonie poznaliśmy Carmena "Carmy'ego" Berzatto (Jeremy Allen White) – szalenie zdolnego szefa kuchni, przed którym świat luksusowych restauracji z gwiazdkami Michelin stał otworem. Wraca jednak do rodzinnego Chicago, by przejąć upadającą knajpę po zmarłym bracie – Micheal (John Bernthal) popełnił samobójstwo. Carmy stara się dostosować do nowych realiów, ale los ciągle rzuca mu talerze pod nogi.
"Decyzja Carmy'ego jest dla jego otoczenia zupełnie niezrozumiała. Kto opuszcza schludny świat wyrafinowanej kuchni dla obskurnego baru z kanapkami?! Pracownicy są oporni i niesubordynowani, knajpa tonie w długach, tłuszcz pryska na wszystkie strony, mikser nie działa, toaleta wybucha, sanepid się czepia, a noże są irytująco tępe. Niebo a ziemia" – pisała w recenzji pierwszego sezonu Ola Gersz.
Brzmi jak fabularyzowany odcinek "Kuchennych rewolucji"? W teorii, ale w praktyce to jeden z najintensywniejszych seriali, jakie widziałem. Przejawiało się to przede wszystkim w ostrych jak japoński nóż dialogach i scenach "akcji" w kuchni, które zostały nakręcone rozedrganą, chaotyczną kamerą (zarówno technicznie, jak i muzycznie też jest pierwsza klasa). Znajomi z branży gastro przyznawali, że właśnie tak wygląda "tabaka" w ich pracy, czyli mówiąc inaczej: młyn.
Jeżeli mamy dość seriali, w których nic się nie dzieje, to "The Bear" jest ich zupełnym przeciwieństwem. A to tylko jedna z jego wielu zalet, bo przecież mamy tu i mniej stresujące momenty, które i tak są pełne napięcia (nawet... dekorowanie ciasta), a sam serial nie jest tylko o pracy w restauracji (tak jak "Ted Lasso" nie jest tylko o piłce nożnej).
Krótko mówiąc jest: o mniej lub bardziej fajnych ludziach wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, a aspekt gastronomiczny jest tylko pretekstem. Jeśli już to bardziej zniechęca do otworzenia własnej knajpy, ale za to pozwala nam docenić pracujących w tej branży osoby.
2. sezon "The Bear" jest inny, co nie znaczy, że gorszy. Wręcz przeciwnie
Drugi sezon na początku nie jest tak nerwowy. Oglądając pierwsze odcinki nawet byłem zawiedziony, bo naczytałem się tyle dobrego w zagranicznych recenzjach (na Hulu miał premierę w czerwcu), a tutaj tak jakby zrobiło się zbyt spokojnie. Tym razem śledzimy przebudowę knajpy na porządną restaurację z wykwintnym menu, ale fabuła często rozchodzi się na boki, by pokazać indywidualne wątki głównych bohaterów.
Jeden z nich wręcz wydawał mi się dodany na siłę, by tylko skomplikować historię (nagłe pojawienie się dawnej sympatii Carmy'ego), a inny potraktowany po macoszemu (odwołuję się do Ebraheima). Owszem, takie rzeczy są pożądane zwłaszcza w serialach, bo jest więcej czasu na pogłębienie postaci i ich rozwój, ale po pierwszym sezonie nastawiałem się na coś innego. Mój błąd. Nie wiem, czego oczekiwałem? Powtórki z rozrywki? Pierwszy sezon jest wręcz prosty i o poziom niżej przy złożoności i jakości sequela.
To wszystko było po prostu ciszą przed burzą (ewentualnie pierwszym daniem, by być konsekwentnym). Zwłaszcza czwarty odcinek – pełen zadumy, refleksji i estetycznie zrealizowany, a w którym Marcusa leci do Kopenhagi, gdzie uczy się deserowych trików od mistrza cukiernictwa (Will Poulter). Ich zwyczajna pogadanka "o życiu" wyzwala nieprawdopodobne emocje, ale też pokazuje, że twórcy i aktorzy doskonale odnajdują się w obyczajowych klimatach.
Od 6. odcinka drugi sezon "The Bear" rozkręca się tak, że już się nie da oderwać
Prawdziwa bomba spada na nas jednak w szóstym, retrospekcyjnym odcinku – jest w "starym stylu", a po wszystkim chce się zajarać papierosa, nawet jeśli nie palimy. To jeden z najlepiej zrobionych odcinków w historii telewizji i pewnie będę go wspominał po latach jak ten z wybuchem prawdziwej bomby w 3. sezonie "Twin Peaks".
Trwa dwa razy dłużej niż pozostałe, bo godzinę, są w nim niewielkie, ale monumentalne kreacje gościnne (tegoroczny Oscar dla Jamie Lee Curtis nie był przypadkowy) i jest idealnym przykładem tego, jak niełopatologicznie wytłumaczyć, dlaczego dani bohaterowie są tacy, a nie inni (mam tu na myśli Carmy'ego i jego rodzeństwo). Arcydzieło telewizji.
Potem jest już z górki, a raczej pod górkę, bo zbliżamy się do finału, w którym stawka jest wysoka – także dla nas, bo zdążyliśmy polubić te postacie i nam też zależy na sukcesie tej knajpy. Jeśli planujecie seans, to lepiej przygotujcie się na to, że będziecie "musieli" zobaczyć, jak to wszystko się skończy. I to nawet pomimo tego, że w siódmym odcinku znów na chwilę spuszczamy z tonu i... układamy widelce wraz z kuzynem Richiem (Ebon Moss-Bachrach).
To wspaniałe dopełnienie jego ewolucji oraz kolejna rzecz, za którą uwielbiam ten serial – wcina między wódkę a zakąskę mądre rzeczy bez cienia żenady. W tym wypadku mówi m.in. o uważności i słuchaniu (nie tylko słyszeniu) innych oraz odnajdywaniu własnej drogi. Coś pięknego, inspirującego, a do tego genialnie zagranego przez Mossa-Bachracha. Każda rola jest tu świetna, tak jak to było i w pierwszym sezonie, ale to, co ten pan wyczynia na ekranie, to istne crème de la crème.
"The Bear" to serial, który może się wydawać nudny... dopóki nie obejrzymy kilku odcinków
To jest niepozorny serial, ale jest kopalnią świetnych pomysłów, z których możemy się uczyć – zwłaszcza jeśli chcemy pisać bezbłędne scenariusze. Pod koniec wszystkie "nudne" wątki, na które narzekałem, perfekcyjnie się zazębiają i były potrzebne, by deser na koniec lepiej smakował.
Każda "strzelba Czechowa" wystrzeliwuje – nawet jeśli mówimy o głupiej klamce od lodówki, która przewija się przez kilka odcinków czy gdzieś wtrąconej ciekawostce o naturze niedźwiedzi, która okazuje się być trafną metaforą na wielu płaszczyznach. Nie ze wszystkimi serialami tak się da, ale tutaj serio trzeba patrzeć na wszystko jak na bardzo długi film lub wielodaniowy obiad, a "The Bear" jest właśnie taką potrawą, po której nasz brzuch się cieszy, ale i boli z nerwów.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.