"One Piece" to najlepiej sprzedająca się manga świata – od 1997 roku rozeszła się w ponad 500 milionach egzemplarzy... i dalej wychodzi. Podobnie jest z powstałym na jej podstawie anime, które popularnością i kultowością dorównuje "Dragon Ballowi", "Pokemonom" czy "Naruto". Netflix biorąc się za ekranizację czegoś tak wielkiego i "świętego" wykazał się odwagą (lub głupotą) jeszcze większą niż główny bohater "One Piece", czyli Luffy. I jakimś cudem ten szalony wyczyn mu się udał, choć nie każdemu końcowy efekt się spodoba.
Ocena redakcji:
3.5/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"One Piece" Netfliksa to pirackie fantasy powstałe pod czujnym okiem autora pierwowzoru -Eiichira Ody (jest też jednym z producentów wykonawczych). Showrunnerami serialu są Matt Owens i Steven Maeda.
Jest aktorską adaptacją (live-action) mangi. W obsadzie znaleźli się m.in. Iñaki Godoy (Luffy), Mackenyu (Zoro), Emily Rudd (Nami), Jacob Romero (Usopp), Taz Skylar (Sanji), Vincent Regan (wiceadmirał Garp), Morgan Davies (Koby).
Pierwszy sezon serialu liczy 8 około godzinnych odcinków, które już można oglądać na Netfliksie.
Jak udała się ekranizacja tak "nieekranizowanej" mangi? Czy osoby kompletnie zielone w temacie mają tu czego szukać? Tego dowiecie się z tej bezspoilerowej recenzji.
Zalążek fabuły "One Piece" jest prosty jak konstrukcja wiosła – nieustraszony, nieokrzesany, nieopanowany, nieugięty (wręcz dosłownie) i niezbyt rozgarnięty Monkey D. Luffy chce zdobyć tytułowy legendarny skarb i stać się królem piratów. W tym celu kompletuje załogę, z którą wyrusza w pełną niebezpiecznych i przedziwnych przygód, niekończącą się podróż.
Siła tej japońskiej perełki, moim zdaniem, tkwi gdzie indziej: w niczym niepohamowanej fantazji. Dotyczy to niesamowitych pomysłów na postacie, potwory i ich wygląd (np. Luffy potrafi się rozciągać jak guma, co okazuje się całkiem przydatne w życiu), przygód czy miejsc, które odwiedzają bohaterowie, a także tego jak to wszystko jest narysowane/zanimowane. Niemniej ważne jest też oczywiście to, że ta epicka (to słowo pasuje tu jak ulał) epopeja bawi, wzrusza, inspiruje, intryguje i ciągle zaskakuje czymś nowym. I myślę, że te wszystkie cechy można przypisać też serialowi Netfliksa.
Dlaczego "One Piece" Netfliksa to najlepsza ekranizacja live-action?
Serial Matta Owensa i Stevena Maedy dokonuje tego, czego nie się udało innym netfliksowym ekranizacjom live-action, czyli "Death Note" i "Cowboy Bepop", a mianowicie oddaje niepodrabialnego ducha oryginału. Pomimo tego, że fabuła mocno odbiega od tej, którą fani znają (o tym później), to czujemy się, że oglądamy "One Piece", a nie jakąś chamską podróbę nakręconą w garażu. Składa się na to wiele elementów.
Przede wszystkim jest tak ze względu na główną obsadę, która została dobrana idealnie i odgrywa swoje postacie jeszcze lepiej, niż byłbym sobie to w stanie wyobrazić. Nie da się ukryć, że to też przez tę ekipę ludzie na całym świecie niezmordowanie czytają i oglądają oryginał. W serialu Luffy, Zoro, Nami i Usopp i Sanji są tacy, jacy powinni być. Mają inne, często przeciwstawne charaktery i cele, ale tworzą zgraną załogę (jako bohaterowie i aktorzy), która z czasem skrada nasze serca i z którą sami chcielibyśmy wyruszyć na Grand Line, czyli miejsce, w którym ma znajdować się One Piece.
Twórcy nie starali się też urealnić serialu, jak to było np. w przypadku niesławnego "Dragon Ball: Ewolucja". Wszystko jest tutaj totalnie "onepiece-owe" i przegięte. Aż trudno uwierzyć, że twórcy aż tak zaszaleją. Postacie są przerysowane, mają cudaczne wdzianka, cechy fizyczne (topory zamiast rąk, rogi na głowie, nosy rekina itd.) i fryzury (choć peruki często sprawiają wrażenie tańszych niż u cosplayerów), które wyglądają czasem wręcz głupio, ale właśnie o to chodzi.
Znane nam prawa fizyki i logika też tutaj zbytnio nie obowiązują, dlatego np. sceny walk są tak widowiskowe jak w anime (Zoro też tutaj ciacha wrogów trzema katanami naraz, bo jedną trzyma w zębach, a pewien moment z machającym wielgachnym mieczem Mihawkiem jest po prostu obłędny). Zarówno jeśli chodzi o choreografię, jak i paranormalne supermoce, które w tym świecie ma chyba co dziesiąta osoba. Do tego dochodzą odpałowe niuanse tego świata jak np. ślimakofony. Można było iść na łatwiznę i dodać zwykłe telefony z tarczą, ale gdzie w tym zabawa?
Bez takiego odpięcia wrotek to by nigdy nie sprostało oczekiwaniom nie tylko samych fanów, ale i widzów, którzy też wiedzą, że Japonia to stan umysłu i chcieliby to w końcu poczuć. Nie zawsze jednak to się niestety dobrze prezentuje na ekranie. W mandze czy anime wszystko jest narysowane w jednym stylu i jednym medium, przez co jest spójne i "realistycznie", więc nasza percepcja jest skutecznie oszukiwana.
Tutaj sceny nagrane z aktorami są łączone z grafiką komputerową i czasem się to gryzie, wywołując efekt zwany "doliną niesamowitości" – np. rozciągające się ręce czy brzuch Luffy'ego nie wyglądają jakoś źle, ale coś nam tu nie gra. Jednak nagromadzenie tych wszystkich groteskowych elementów sprawia, że serial ma lekko kampową estetykę, która może się podobać. Na pewno wyszło to o niebo lepiej niż przy innych ekranizacjach mang.
Duża w tym zasługa wpompowanych w serial milionów dolarów (ponoć jeden odcinek kosztował 18 baniek, co czyni go jedną z najdroższych produkcji w historii). Zapach banknotów unosi się w praktycznie każdej scenie. CGI i kostiumy to jedno, ale ileż tutaj wspaniałych lokacji, do których często trafiamy na chwilę i za każdym razem zachwycają rozmachem i dbałością o detale. Co tu dużo gadać: przyjemnie się na ten serial patrzy, nawet jeśli czasem widać, że coś nakręcono w studiu z green screenem, i tak z niecierpliwością czekamy, co nam zaserwuje dalej.
Dlaczego "One Piece" Netfliksa to najgorsza ekranizacja live-action?
Nie wiem, co sobie pomyślą ultrasi "One Piece", bo sam nim nie jestem, ale jestem świeżo po ponownym oglądaniu początku anime (nie widziałem go jeszcze całego, bo przekroczył już magiczną barierę 1000 odcinków!) i śledząc serial wydawało mi się, jakby to były dwie zupełnie różne historie. Może więc w mandze inaczej? Jej zupełnie nie czytałem, ale pobieżnie przejrzałem i doszedłem do wniosku, że animacja, mimo dodawania sporo od siebie, ją wiernie ekranizuje.
"One Piece" Netfliksa jest jakby alternatywą rzeczywistością – są kluczowe punkty wspólne, mnóstwo fan-serwisu i niektóre sceny odtworzono 1:1, ale większość pozmieniano lub brutalnie skrócono. Nie pojawia się też wiele mniej lub bardziej charakterystycznych postaci drugoplanowych. Ma to plusy i minusy. Z jednej strony wierna adaptacja toczyłaby się latami i kosztowałaby miliardy, a tak fabuła pierwszego sezonu to jakieś kilkadziesiąt odcinków anime. Jest przez to dynamiczniej, ale odcinki i tak mogłyby być ciut krótsze – sporo scen czy ujęć jest zbyt przeciągniętych... jak w anime, ale też bez przesady.
Z drugiej strony tzw. arki (ang. arc), czy też mówiąc inaczej "sagi", zostały zbyt uproszone. Nie angażują tak, jak w oryginale, bo są okrojone z wielu wątków, rozmów i postaci, a bossowie pojawiają się zbyt szybko i nie czujemy tej stawki. Nie spoilerując, taki klaun Buggy, choć super wykreowany przez Jeffa Warda, trochę na modłę Jokera, ledwo pokazuje się w serialu, a już za chwilę bohaterowie z nim walczą, bez całego kontekstu. Przez co odnosimy wrażenie, że to jakaś płotka (ok, trochę tak jest w porównaniu z innymi). Brakuje też rozwiniętej intrygi w Wiosce Syropowej, czyli tej, gdzie poznajemy Usoppa, a przez to sama historia tego bohatera jest lekko spłaszczona i umowna.
Z jeszcze innej strony, konstrukcja fabuły serialu jest... lepsza niż ta w oryginale. Nie ma więc klasycznego podziału na następujące po sobie zamknięte sagi, ale wszystko się zręcznie przeplata i wydarzenia dzieją się niekiedy równocześnie i wielotorowo. Weterani mangi i anime nieraz się zaskoczą, że dana lokacja, wątek czy postać już się pojawia (czasem za szybko, jak wspomniałem, a czasem niestety z powodu "teleportów", czyli zupełnie nagle, bez wyjaśnień). Pewne teorie fanów są tutaj potwierdzone, a niektóre relacje lepiej pokazane - np. między Garpem a Kobym, która w oryginale była gdzieś tam za kulisami, a tutaj stanowi równowagę dla wątku głównych bohaterów (trochę aż za bardzo, bo potrafi wynudzić).
Tak więc jeśli chodzi o samo "literalne" przeniesienie fabuły z mangi na ekran, to rzeczywiście najgorsza ekranizacja. Wszystkie zmiany w nieprawdopodobny sposób jednak trzymają się kupy i płyną w tym samym kierunku, co rysowani bohaterowie. Nie jest tak jak, jak z "Wiedźminem" Netfliksa, który też odchodził od książek Andrzeja Sapkowskiego i im dalej w las, tym robił się większy bałagan, a serial się staczał. Z serialem "One Piece" jest tak, że oglądamy niby to samo, a jednak coś innego. Klimacik jest, bohaterowie znajomi, ale fabuła jest praktycznie nowa. Z mojej perspektywy to same zalety, bo jest nieprzewidywalnie i przez to wciągająco.
Co z osobami, które nie znają "One Piece"?
Ten serial powstał z wielu powodów, a jednym z nich jest zabranie nowych odbiorców do tego ekstremalnie oryginalnego i złożonego świata. Wizja czytania tysięcy stron mangi czy oglądania ponad tysiąca odcinków anime jest przerażająca dla każdego, kto chciałby dowiedzieć się, skąd ten cały hype. Tutaj dostajemy kluczowe składniki na tacy. Można traktować to jako "reklamę" czy spełnienie marzenia Eiichira Ody, ale to by było zbyt małostkowe.
To nie tylko udane przeniesienie specyfiki mangi do "realnego" świata, ale też krótko mówiąc: fajny serial. Gdyby Jack Sparrow nie pił rumu, tylko zarzucił LSD, to właśnie tak by wyglądali "Piraci z Karaibów". Nie jest to produkcja idealna, efekty komputerowe często psują iluzję, charakteryzacja czy gagi okazjonalnie wywołują żenadę, aktorstwo na drugim planie momentami kuleje, a scenariusz zgrzyta, ale to realizacyjnie tak ambitna i zwariowana rzecz, że trudno tak naprawdę ją do czegokolwiek przyrównać. Trzeba to po prostu zobaczyć – nawet z czystej ciekawości.
Nie każdemu "One Piece" siądzie - wiadomo. Samemu czasem dopadał mnie cringe i znużenie w czasie seansu, ale i tak nie mogłem się oderwać. Obejrzałem przedpremierowo 6 z 8 odcinków i pewnie pochłonąłbym od razu cały sezon, ale binge-watching w tygodniu pracy to dość wycieńczające zajęcie, a człowiek musi czasem spać (co nie znaczy, że dziś nie dokończę reszty). Serial ma magię i doskonałych głównych bohaterów i mam nadzieję, że to wystarczy, by stał się hitem i dostał zielone światło na kolejne sezony. Teraz to tylko wstęp i zbieranie ekipy, dopiero później zaczyna się prawdziwa zabawa i chciałbym to zobaczyć w "realu".
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.