Aleksander Gudzowaty zaraził się gronkowcem w szpitalu kilka lat temu. Z chorobą zmagał się przez parę lat. To grozi jednemu na 10 pacjentów. – Jestem pewna, że w Polsce rocznie ginie od zakażeń szpitalnych więcej osób niż od wypadków komunikacyjnych – mówi nam prof. Małgorzata Bulanda, prezes Polskiego Towarzystwa Zakażeń Szpitalnych.
90 tysięcy osób rocznie umiera w USA z powodu zakażeń szpitalnych. W Polsce – nie wiadomo. Nikt bowiem nie prowadzi dokładnych rejestrów, wiele takich przypadków nawet nie jest zgłaszanych. A biorąc pod uwagę fakt, że z bakteriami – wbrew rozwojowi medycyny – radzimy sobie coraz gorzej, to losy pacjentów w polskich szpitalach w najbliższych latach malują się w czarnych barwach.
Mało spektakularna śmierć
W Polsce, gdy mowa jest o służbie zdrowia, porusza się głównie kwestię pieniędzy. Wszystko się do nich sprowadza: jakość sprzętu i usług, chory system, w którym wiele spraw załatwianych jest na boku, a pacjent – zamiast być punktem centralnym – często jest tylko trybikiem w państwowej machinie.
Rzadko kiedy jednak mówimy o bezpieczeństwie w polskich szpitalach. To błąd, bo jak pokazuje raport fundacji Stop Zakażeniom, narażonych na bakterie i wirusy w szpitalach może być nawet 5-10 osób na 100 pacjentów. – Ciągle nie jest to problem doceniany, bo nikt u nas nie umiera z tego powodu w spektakularny sposób – ocenia prof. Andrzej Gładysz, były krajowy konsultant ds. chorób zakaźnych. I podkreśla, że w Polsce, jeśli już dochodzi do zakażenia, jest to często schemat: operacja w szpitalu, zakażenie, OIOM, śmierć pacjenta. – I wszyscy myślą, że ta osoba zmarła z powodu pierwotnej choroby, a nie powikłań wynikających z zakażenia – mówi prof. Gładysz.
– To kwestia przestrzegania standardów i procedur higieniczno-sanitarnych w placówkach. O to się walczy od wielu lat. Są okresy zwiększonego przywiązywania wagi do tego problemu i okresy lekceważenia go. Wciąż jest to problem mocno w Polsce lekceważony – ocenia profesor. I dodaje: – Nawet przez służbę zdrowia.
Polskie zakażenia - tajemnica
To właśnie jest największy problem walki z zakażeniami: władza niewiele robi, by poprawić sytuację. Liczba 5-10 zakażonych na 100 pacjentów to tylko szacunek fundacji, bo nie są prowadzone żadne sensowne statystyki czy rejestr zakażeń w szpitalach. – Choć dążyło się do tego wielokrotnie. Zakażenia chociażby gronkowcem
wciąż zdarzają się w dużym odsetku – przyznaje prof. Gładysz. Zaznacza jednak, że należy pamiętać, iż nie zawsze kończy się to śmiercią czy ciężką chorobą – skutki mogą być bardzo różne.
Również prof. Małgorzata Bulanda z Polskiego Towarzystwa Zakażeń Szpitalnych przyznaje, że wciąż jest w Polsce sporo tego typu incydentów, ale trudno dokładnie stwierdzić ile. Przez to też trudno jest określić, które szpitale są bezpieczne, a w których narażamy się na zarażenie. Oczywiście, teoretycznie istnieje ustawa, która narzuca na szpitale obowiązek zgłaszania takich przypadków i kontrolowania zakażeń. – Ale ona jest oparta o stare metody, które dzisiaj nie spełniają swojej funkcji – podkreśla prof. Bulanda.
– Nasze towarzystwo istnieje od 20 lat, naszym celem jest stworzenie narodowego programu walki z zakażeniami szpitalnymi. I taki program istniał w latach 2000-2001, wówczas publikowano twarde dane na ten temat. Wtedy nawet byliśmy w stanie określić, jak duże jest ryzyko zakażenia przy konkretnych procedurach – opowiada prof. Bulanda. Dzisiaj zaś wszystkie tego typu dane idą do Głównego Inspektoratu Sanitarnego, który nawet potem ich nie publikuje. Nasza rozmówczyni wspomina też, że jeszcze parę lat temu NFZ potrafił karać szpitale za to, że rejestrowały przypadki zakażeń. Dzisiaj już, jak podkreśla prof. Bulanda, władze już raczej nie przeszkadzają. Ale i nie pomagają.
Politycy ignoranci, dyrektorzy nieuki?
Dlaczego? Prof. Bulanda, jak przyznaje, "klamkowała" w Ministerstwie Zdrowia już wiele razy. – Chodziłam tam jeszcze z profesorem Heczko, gdy ten był przewodniczącym naszego stowarzyszenia. Poznałam co najmniej czterech ministrów – mówi nam prezes PTZS. Efekt? Oczywiście, zerowy. Ministrów problem ten raczej nie zajmuje.
Być może wychodzą oni z założenia, że ustawa wszystko załatwia, może nie chcą nagłaśniać problemu, a być może mają ważniejsze sprawy na głowie. Chociaż trudno wyobrazić sobie, by dla Ministerstwa Zdrowia istniał większy priorytet niż los pacjentów. Być może sukces w tej kwestii, jak określił to prof. Gładysz, byłby mało "spektakularny". Gorsze jest jednak, że nawet dyrektorzy szpitali nie zwracają na to uwagi. – Szefowie placówek czasem uznają, że skoro dostali certyfikat ISO, to automatycznie stają się bezpiecznym szpitalem. Ale to dowodzi tylko, że podchodzą do sprawy biurokratycznie i formalnie – ocenia prof. Gładysz. Podkreśla też, że oczywiście nie wszyscy dyrektorzy tacy są – niektórzy bardzo dbają o standardy bezpieczeństwa, dzielą się swoimi doświadczeniami i pomagają np. fundacjom, które prowadzą szkolenia z zakresu zachowań higieniczno-sanitarnych w szpitalach.
Być może dyrektorzy po prostu są zbyt pochłonięci tragiczną sytuacją finansową swoich placówek, by zwracać uwagę na kilka zakażeń w szpitalu. Takie podejście, jak mówi nam prof. Bulanda, świadczy jednak o lekkomyślności. Wprowadzenie odpowiedniej kontroli zakażeń zmniejszyłoby bowiem wydatki szpitala na pacjentów, którzy po wyjściu z niego wracają, by leczyć świeżo nabytą tam chorobę. Nie wspominając już o ewentualnych odszkodowaniach, które mogą sięgać nawet do 300 tysięcy złotych.
Jak to rozwiązać?
Problem ten nie jest łatwo rozwiązać, zarówno pod względem systemowym, jak i na najniższym poziomie. Jak przekonuje prof. Gładysz, by poprawić bezpieczeństwo pacjentów, należałoby zacząć od procedur, które prezentowane są personelowi medycznemu na rozmaitych konferencjach i szkoleniach. Póki co jednak są to szkolenia płatne, na które wielu pracowników szpitali nie może sobie pozwolić. – Często też nie mają nawet czasu, by to zrobić – podkreśla prof. Gładysz. W trakcie takich kursów
brakuje też dyrektorów placówek, by dzielili się doświadczeniami, dyskutowali z ekspertami i konfrontowali swoje argumenty z organizacjami takimi jak PTZS czy Stop Zakażeniom.
Na poziomie systemowym zaś brakuje po prostu organizacji, rozsądnie zaprojektowanego systemu analizy zakażeń. – Nie ma codziennej, standardowej kontroli tych wszystkich zdarzeń. Gdyby te zakażenia były zgłaszane, a potem analizowane, poznalibyśmy ich przyczyny i okoliczności – proponuje prof. Gładysz.
Dlatego też organizacje takie jak PTZS muszą sobie radzić same. I robią to, ogromem pracy i zaangażowania w los pacjentów. – Właśnie rozpoczęliśmy akcję "Rumianek", która ma w szpitalach wprowadzać nadzór nad zakażeniami na poziomie europejskich standardów. Naszym celem jest też wprowadzenie danych z Polski na ten temat do raportów ECDC (Europejskiego Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom – przyp. red.) – mówi nam prof. Małgorzata Bulanda. Niestety, nawet u dyrektorów szpitali jest opór przed wprowadzaniem takich kontroli. – W programie wzięło już udział kilka szpitali, gdzie pracują ludzie szalenie ambitni i pracowici. Stosują dwie metody kontroli naraz: ustawową i "rumiankową" – mówi nam prezes PTZS.
Bakterie nas zabiją?
Problem warto jednak nagłaśniać, bo o ile w Polsce najczęściej można zarazić się gronkowcem bądź wirusowym zapaleniem wątroby typu C, to z czasem bakterie mogą zacząć nas po prostu zabijać. Tak było w opisywanym przez Wired.com przypadku jednego z amerykańskich szpitali. Bakteria uśmierciła tam kilkunastu pacjentów, wybuchła epidemia. Cichy zabójca zmutował tak, że był odporny na wszelkie antybiotyki, a do tego przenosił się na skórze zdrowych osób. Atakował tylko chorych. W ten sposób odwiedzającym nic nie dolegało, ale pacjenci umierali jeden za drugim – lekarze bowiem nie byli w stanie zatrzymać tego procesu, mogli jedynie izolować zarażonych. Ostatecznie, za pomocą skomplikowanej technologii i wielogodzinnej pracy naukowców, udało się sytuację opanować, ale jak podkreślało wtedy Wired – tylko dlatego, że szpital miał dostęp do najnowszych technologii, badających mutacje i DNA bakterii.
W Polsce, póki co, dostępu do takich cudów medycyny nie ma. A wróg nie śpi. – Bakterie są sprytniejsze niż my. Walczą o swoje, muszą się mnożyć i przetrwać, więc się bronią – tłumaczy prof. Bulanda. Niestety dla nas, bakterie potrafią mutować błyskawicznie, nawet w ciągu 24 godzin. Głównie uodparniają się na warunki zewnętrzne (czyli antybiotyki) – zmieniają sposób, w jaki się przenoszą, czy wreszcie zmieniają strategię "ataku". Do ich sprawności w zarażaniu przyczyniamy się też my sami i nasi lekarze – bezmyślnie stosując antybiotyki, co ułatwia bakteriom uodparnianie się. Tym bardziej więc istotne jest, aby pilnować bezpieczeństwa w szpitalach. Koncernom farmaceutycznym, jak pisał Wired, coraz trudniej jest tworzyć kolejne antybiotyki na kolejne, błyskawicznie powstające mutacje. W USA w latach 1983-87 zarejestrowanych zostało aż 16 takich leków, w latach 2008-2011 – tylko dwa.
Jak podkreśla jednak prof. Bulanda, trudno tu dokonywać jakichkolwiek sensownych prognoz. Z jednej strony bowiem, technologia i medycyna idą do przodu, leki, nawet jeśli nie powstają tak licznie, są coraz lepsze. Z drugiej - bakterie potrafią przetrwać gdzieś w spokoju, by nagle zaatakować, a my wciąż zbyt mało wiemy o tym, jak one się zmieniają. – W USA na przełomie XIX i XX wieku ludzie nagle zaczęli umierać na gronkowca, który, jak się okazało, uodpornił się na wszelkie dostępne leki. Teraz na przykład wrócił paciorkowiec, który kiedyś zabijał kobiety w ciąży. I znowu się pojawia, chociaż nie tak masowo – opowiada prof. Bulanda. Pozostaje nam wierzyć, że słowa "masowo" już nigdy nie użyjemy w kontekście zakażeń. Bo może się okazać, że szalejących chorób nie będziemy w stanie zatrzymać.