"Znachor" to dla Polaków jeszcze większa świętość niż "Wiedźmin", więc kiedy Netflix wziął się za własną wersję, internet zapłonął. Widziałem przedpremierowo nowy film z Leszkiem Lichotą i choć ma nikłe szanse (a może jednak?) stać się tak kultowy jak ekranizacja Jerzego Hoffmana, bo są rzeczy niezmienne, to kawał świetnie opowiedzianej i zagranej historii – nie tylko dla miłośników melodramatów. Tak, zaspoilerowałem już podsumowanie tej recenzji, ale w samym tekście nie zdradzę już żadnych elementów ważnych dla fabuły. Wydaje się to niedorzeczne, bo niemal każdy zna losy profesora Wilczura, ale uwierzcie mi – nowy "Znachor" to naprawdę nowy "Znachor".
Ocena redakcji:
4/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Na wstępie podkreślam, że to nie jest remake. "Znachor" od Netfliksa w reżyserii Michała Gazdy to już trzecia ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 roku.
Pierwszym filmowym "Znachorem" był Kazimierz Junosza-Stępowski w produkcji również z 1937 roku. Kolejnym był ikoniczny Jerzy Bińczycki w filmie Jerzego Hoffmana z 1982 roku.
A teraz mamy Leszka Lichotę, czyli nowego profesora Rafał Wilczura. Marysię gra Maria Kowalska ("Pod powierzchnią"), hrabiego Czyńskiego portretuje Ignacy Liss ("Otwórz oczy"), a Zośkę, właścicielkę młyna, Anna Szymańczyk ("Wesele").
W obsadzie filmu znaleźli się jeszcze m.in. Mirosław Haniszewski, Mikołaj Grabowski, Izabela Kuna, Paweł Tomaszewski, Małgorzata Mikołajczak i Łukasz Szczepanowski oraz Artur Barciś, który grał też w filmie Hoffmana (tym razem jako kamerdyner Czyńskich).
Nowego "Znachora" już można oglądać na Netfliksie. Czy nowoczesne podejście do książki z międzywojnia wypaliło? Tego dowiecie się z naszej recenzji.
Jedno z pierwszych pytań, jakie pojawiało się w głowach wielu z nas, to "po co kręcić kolejnego 'Znachora'"? Ja się wcale nie dziwię twórcom, bo to opowieść, która początkowo powstała jako... scenariusz – i teoretycznie można streścić ją w trzech zdaniach, czyli pasuje do hollywoodzkich standardów. Genialny chirurg traci rodzinę i pamięć. Po latach tułaczki zostaje wiejskim znachorem, czym jedna sobie przyjaciół i wrogów. Los sprawia, że na swojej drodze spotyka córkę, ale oboje nie wiedzą o tym, co ich łączy.
Dziwię się za to, że ta powieść nie jest na liście lektur - przynajmniej ja jej nie miałem w szkole, więc nadrobiłem przed filmem Netfliksa. Może i nie jest arcydziełem, a język i nadmierne używanie wielokropka trącą myszką, ale jest w niej wciągająca młodzieżowa historia miłosna. Do tego opis życia na wsi z jego blaskami i cieniami, co w czasach mody na ucieczkę w naturę może być atrakcyjne dla mieszczuchów, a także poruszający motyw przeznaczenia. No i ogólne przesłanie, że dobro wraca (oby!).
Do tego w epoce panoszących się wszędzie internetowych znachorów i innych life-coachów jest nadal niezwykle aktualna, bo porusza te wszystkie dylematy moralno-etyczne z nietypowej strony.
Interesujący do rozmyślań jest też mikrowątek wolności w kontekście tego, że główny bohater przez długi czas nie miał dokumentów, nie wiedział, jak się nazywa, przez co był skazywany za włóczęgostwo (tak jakby komuś robił krzywdę). Dzisiaj przecież również bardzo trudno być kompletnie anonimowym.
"Znachor" Netfliksa to adaptacja, nie ekranizacja. Twórcy nakręcili historię po swojemu
Po obejrzeniu filmu i przeczytaniu książki, powiem jedno – nowy "Znachor", to nie tylko nie remake, ale i nie ekranizacja. To adaptacja.
Film Jerzego Hoffmana bardzo wiernie przeniósł na ekran pierwowzór z 1937 r. Film Michała Gazdy ze scenariuszem Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczewskiego ma taką samą główną fabułę streszczoną na początku, kilka scen przeniesionych żywcem z kart powieści, ale i wiele pozmienianych (również tyczy się to charakteru i motywacji części bohaterów) lub dodanych zupełnie od siebie.
Wszystko jednak ostatecznie się klei i ma, moim zdaniem, ciekawszy finałowy zwrot akcji czy lepiej poprowadzony wątek miłosny między Marysią i hrabią – to też zasługa pary aktorskiej (Marii Kowalskiej i Ignacego Lissa), bo od ich amorów aż buzuje na ekranie. Największym plusem z nowalijek jest rozwinięcie postaci Zośki granej przez Annę Szymańczyk (u Hoffmana jej odpowiednikiem była Sonia grana przez Bożenę Dykiel), która staje się jedną z głównych bohaterek – to twarda kobieta z wrażliwym wnętrzem i może stać się ulubienicą wielu widzów (np. ja tak miałem).
Akcja nowego filmu nie mogła być przeniesiona do czasów współczesnych, tylko też dzieje się prawie sto lat temu – w latach 30. XX wieku. Z prostego powodu: bardzo szybko moglibyśmy odkryć tożsamość znachora, o którym kiedyś rozpisywały się media – wystarczyłoby wrzucić zdjęcie jego twarzy do Google'a i pewnie znaleźlibyśmy go w pierwszym wyniku wyszukiwania. I cyk: napisy końcowe. Aczkolwiek po radykalnej zmianie punktu wyjścia ta historia też by miała racje bytu, bo jest niezwykle uniwersalna i jak widać ponadczasowa.
Film jest za to dostosowany do współczesnego widza, ale nie w ten sposób, jak myślicie, i kojarzy wam się z Netfliksem. "Znachor" Jerzego Hoffmana jest po prostu boomerski z perspektywy młodego widza – m.in. pod względem teatralności kreacji, karykaturalnych postaci kobiecych, czy takiego ogólnego wrażenia audio-wizualnego, że oglądamy jakiś staroć (z całym szacunkiem, ale mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi). Dlatego odświeżenie klasyka nie jest tylko zwykłą jazdą po nostalgii, ale też pewną tradycją – kolejne wersje powstają mniej więcej co 40 lat.
Netfliksowy "Znachor" nie ustępuje nowoczesnym produkcjom kostiumowym – robi to rzecz jasna na mniejszą skalę i z mniejszym rozmachem. Stroje i rekwizyty są pierwsza klasa, Radoliszki są zatłoczone i czuć w nich życie, a nie plan filmowy (czasem bywa jednak zbyt sterylnie), ma plastyczne kadry (świetnie oddano też koloryt zmieniających się pór roku na polskiej wsi) i dynamiczny montaż oraz pracę kamer. Dialogi są napisane i wypowiadane stosunkowo naturalnie, do tego jest kapitalna folkowa muzyka w wykonaniu zespołu Svahy – netfliksowy "Wiedźmin" może pozazdrościć tego słowiańskiego klimatu.
Leszek Lichota podołał niemożliwemu: na czas seansu zapominamy, że był inny Rafał Wilczur
Jak wypadł zatem sam Leszek Lichota w roli tytułowej? Cóż, tak jak można było się spodziewać - doskonale i nie wyobrażam sobie żadnego innego, nieopatrzonego aktora w podobnym wieku, który by pasował do tej roli, a także ją udźwignął. Przymykając ucho na to, że za często kazano mu powtarzać: "Nie wiem, nie pamiętam" (ale to akurat dosłowny cytat z książki), to bije od niego dobroć, smutek i angażuje nas w tę opowieść. Nawet jeśli doskonale wiemy, jak się zakończy. Co nie znaczy, że twórcy nie przygotowali niespodzianek.
Nie porównuję tego filmu z poprzednią wersją, bo to dwa zupełnie różne spojrzenia na tę historię, a nie próba naśladowania czy poprawiania. Oba się w pewien sposób uzupełniają, a łączy je to, że mogą się dłużyć, a niektóre sceny sprawiają, że człowiek ma lekko skwaszoną minę, bo są zbyt teatralne lub tandetne (szczególnie na początku, przez co może być nam trudno się wkręcić, ale i w końcówce, która traci napięcie). Nowa wersja jednak bardziej mi się podobała, ale też nie mam żadnego sentymentu do poprzedniej.
Dla fanów "Znachora" z 1982 r. ten seans może być interesującym doświadczeniem, bo jest jak podróż do alternatywnego wymiaru – oglądamy coś znajomego, ale jednak innego. I wciąż się świetnie bawimy i wzruszamy.
Za to młodzi widzowie będą mogli w końcu bez krindżu obejrzeć to, za czym tak szaleją w każde święta ich rodzice i dziadkowie.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.