"Znachor" w reżyserii Jerzego Hoffmana w punkcie kulminacyjnym ma ikoniczną scenę z Piotrem Fronczewskim, która wywołuje ciarki nawet wtedy, gdy oglądamy ją n-ty raz. Widzowie, którzy liczyli na zobaczenie jej w nowej wersji w filmie Netfliksa, mogli się srogo zawieść, bo finał jest inny... ale bliższy książkowemu pierwowzorowi. Sprawdźmy więc, jak "Znachor" kończy się na papierze i która adaptacja pod tym względem jest lepsza.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Powieść "Znachor" Tadeusza Dołęgi-Mostowicza wyszła w 1937 roku i do tej pory doczekała się trzech adaptacji. Pierwszy film w reżyserii Michała Waszyńskiego zadebiutował w tym samym roku, co książka, drugi, czyli ten autorstwa Jerzego Hoffmana, miał premierę w 1982 r. i wreszcie trzeci – od Michała Gazdy – możemy od paru tygodni oglądać na Netfliksie i wciąż jest w globalnym TOP 10 serwisu.
Każda z tych filmowych wersji ma kluczowe punkty oryginalnej historii, niektóre sceny zostały przeniesione żywcem z książki, ale twórcy dodali też sporo od siebie. Najwierniejszą adaptacją, wręcz ekranizacją, jest pierwszy film. Dwa pozostałe częściej odbiegają od źródła, co da się zauważyć szczególnie w finałach.
Jak się kończy "Znachor" w książce?
Jeżeli przeczytamy książkę po obejrzeniu filmu Jerzego Hoffmana, to możemy się zaskoczyć tym, że nie znajdziemy w niej legendarnego cytatu "Proszę państwa, wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur". W oryginale profesor Dobraniecki odkrył na sali sądowej, że oskarżony o znachorstwo i kradzież narzędzi chirurgicznych Antoni Kosiba to w rzeczywistości jego były szef, nauczyciel i słynny chirurg, który zaginął przed laty w tajemniczych okolicznościach.
Stało się to w chwili, gdy Kosibie pod koniec procesu apelacyjnego pozwolono powiedzieć ostatnie słowa. Wcześniej milczał, by wydobyć z siebie zaledwie: "Ja nic… nie mam do powiedzenia. Wszystko mi jedno…". I to wystarczyło Dobranieckiemu.
"Ten głos!" – pomyślał jego dawny uczeń. "O, nigdy nie zapomniał tego głosu. Latami przecie wsłuchiwał się w jego brzmienie. Najpierw jako młody student medycyny, później jako asystent, wreszcie jako początkujący lekarz, przygarnięty przez wielkiego uczonego… Jakże mógł nie poznać tych rysów od razu! Jakże mógł nie widzieć ich pod tym szpakowatym zarostem!" – biczował się Dobraniecki, gdy wyszedł na korytarz w czasie narady sędziowskiej.
Ucieszył się, że jego mistrz żyje, jednak nie wparował na salę, by ogłosić, kim jest sądzony mężczyzna. Spanikował i ugryzł się w język z dwóch powodów. Po pierwsze kiedyś skłamał w biografii Wilczura "pisząc o pewnym przypadku w klinice uniwersyteckiej, o pewnej śmiałej a trafnej diagnozie, której zasługę przypisał sobie" i mogło to teraz wyjść na jaw.
A po drugie Wilczur powróciłby w chwale jeszcze sławniejszy i jeszcze bardziej uwielbiany, bo jako "znachora-cudotwórca" potrafił leczyć nawet najcięższe przypadki bez sal operacyjnych. Dobraniecki stałby się wtedy numerem dwa w świecie polskich chirurgów.
Kosiba został uniewinniony – zresztą m.in. dzięki Dobranieckiemu, który wezwany na świadka, przebadał wcześniej pacjentów znachora, stwierdził, że byli zoperowani prawidłowo, uchroniło to ich od śmierci lub kalectwa i był pod wrażeniem "niespotykanej intuicji chirurgicznej" oskarżonego. To też mu pomogło powiązać fakty.
W końcu ruszyło go sumienie i następnego dnia odwiedził mecenasa Korczyńskiego, czyli obrońcę Kosiby, by powiadomić go, że Maria Jolanta Wilczurówna to jego córka, a znachor to tak naprawdę Rafał Wilczur. Postanowił też odwiedzić dawnego mentora, bo uznał, że powiedzenie mu prawdy wyleczy go z amnezji.
Antoni Kosiba go jednak "uprzedził" – w ostatniej scenie wraz z Marysią i hrabią Leszkiem Czyńskim wybrali się na grób jej matki. Kiedy tytułowy bohater spojrzał na napis "Śp. Beata z Gontyńskich" doznał olśnienia. "Boże! – jęknął znachor. W jego mózgu z przeraźliwą jasnością odżyło wszystko". Już wcześniej miał przebłyski, ale teraz trafiło to w niego jak grom z jasnego nieba.
Zaczął się trząść i jęczeć, a przed runięciem na ziemie powstrzymał go Leszek z Marysią, którzy chwycili go pod ramię. "Mariolo, córeczko moja… córeczko moja" – wydobył z siebie, bo również przypomniał sobie, kim dla niego jest ta dziewczyna i jak ją nazywał w dzieciństwie. Młodzi byli przerażeni atakiem, ale międzyczasie na cmentarzu pojawił się Dobraniecki. Opowiedział w skrócie im o wszystkim, a także uspokoił ich mówiąc, że najlepiej będzie, jak dadzą się wypłakać Wilczurowi.
Jaki się kończą wszystkie trzy wersje "Znachora"?
W filmie z 1937 roku zarówno proces, jak i scena na cmentarzu były przedstawione niemal tak samo jak w książce. Jedynie rozważania Dobranieckiego musieliśmy sobie dopowiedzieć, bo nie słyszeliśmy jego myśli, np. w postaci głosu narratora, tylko widzieliśmy go miotającego się na ławce, próbującego uspokoić nerwy dymem z papierosa.
Pierwszy "Znachor" ma również krótki epilog, w którym sprawdziły się obawy Dobranieckiego: Wilczur przejmuje po nim funkcję lekarza naczelnego, a w drodze na kolejną operację... zapomina, że Marysia bierze za chwilę ślub z Leszkiem (uświadamia go sam Dobraniecki, który może i został zdegradowany, ale dalej z nim pracuje). Udaje mu się zdążyć na ceremonię i w ostatnim kadrze widzimy uśmiechniętego od ucha do ucha Wilczura.
W filmie Jerzego Hoffmana cały zwrot akcji nastąpił w sądzie. Praktycznie wszyscy wiemy, jak to przebiegało, więc tylko w skrócie napiszę, że Marysia weszła na salę sądową i przedstawiła się z nazwiskiem – wtedy coś znachorowi znów zaczęło świtać, po chwili Dobraniecki zerwał się z miejsca i powiedział... wiadomo co. Wilczur ze swoją córką spojrzeli na siebie ze łzami w oczach. W ostatniej scenie również wybrali się na grób Beaty, gdzie znachor życzy, by Marysia i Leszek byli szczęśliwsi od niego i jego byłej żony.
W najnowszej wersji jest jeszcze inaczej. Dobraniecki również nie chce, by wydało się, że Kosiba to Wilczur, ale jest jeszcze większym draniem - przed sądem proponuje, by znachorowi przywrócić pamięć nowatorskimi metodami np. elektrowstrząsami lub zabiegiem chirurgicznym.
Znachor aż robi wielkie oczy, bo dociera do niego, że ekspert wcale nie chce mu pomóc, lecz uszkodzić mózg. Na szczęście na salę wpada Marysia, która wcześniej połączyła kropki i oznajmia, że jest Wilczurówną, a na ławie oskarżonych siedzi jej ojciec. W epilogu widzimy za to aż dwa śluby - Wilczura z Zośką i Marysi z Leszkiem.
Które zakończenie "Znachora" jest najlepsze?
Każde zakończenie ma swoje wady i zalety. W pierwszym filmie jest najwierniejsze powieści, ale i ona nie była idealna – moment uświadomienia sobie przez znachora, kim jest... jest dość naiwny i naciągany. Do tego w tej adaptacji musimy sobie trochę dopowiedzieć. Druga wersja ma potężny punkt kulminacyjny, ale sama postać Dobranieckiego była tylko epizodyczna, a tu nagle wyskakuje jak królik z kapelusza i zmienia wszystko. Zakończenie na cmentarzu jest za to mocno dołujące.
Trzecia adaptacja ma podwójny happy end, wątek Dobranieckiego jest lepiej poprowadzony i stanowi przeciwwagę dla ludzi chcących uniewinnić znachora, ale finał jest zrealizowany chaotycznie (zabawne zeznania pacjentów w sądzie są przeplatane z przesadnie dramatyczną sceną samochodową z Marysią i Leszkiem), przez co nie ma takiego napięcia. A Wy jak myślicie? Zachęcam do udziału w sondzie niżej!
I jeszcze na koniec ciekawostka, o której nie wszyscy wiedzą. Tadeusz Dołęga-Mostowicz napisał trylogię, a sequele "Znachora" tj. "Profesor Wilczur" (Dobraniecki pokazuje swoją prawdziwą twarz, a Wilczur rezygnuje z pracy w klinice i wraca na wieś) i "Testament profesora Wilczura" (tytuł sugeruje wiele, ale nie będę spoilerował) na razie doczekały się tylko ekranizacji z przełomu lat 30. i 40.
Niewykluczone więc, że międzynarodowy sukces najnowszej adaptacji powieści skłoni Netfliksa do nakręcenia jeszcze dwóch filmów z dalszymi losami Rafała Wilczura i jego współpracowników.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
I profesor Dobraniecki poczuł w ustach smak goryczy. Co się z nim stanie?… Z nim, co mozolną pracą lat kilkunastu wydźwignął się na szczyty, zdobył pierwszeństwo, osiągnął szczebel najwyższy?… Niewątpliwie wszyscy przyjmą oklaskami jego odkrycie. Przeżyje jeszcze jeden dzień triumfu. Ale później?… Później będzie siłą rzeczy usunięty na drugi plan, siłą rzeczy znajdzie się w cieniu wielkości Wilczura…