– Zawsze jest to sytuacja skomplikowana – odpowiada krótko jeden z proboszczów parafii w Warszawie. Wokół są osiedla. Mieszka tu sporo – jak nazywa ich ksiądz – liberalnych mieszkańców, dla których Kościół jest rzeczywistością nieprzyjazną.
– Rzeczywiście jest tak, że jak się idzie od drzwi do drzwi, to trafia się na różnych ludzi. Czasem można usłyszeć przykre słowa. I jest jakaś obawa, kto otworzy. Zwłaszcza w mieszkaniach, o których nie mamy danych, bo ludzie się zmieniają, jest duża rotacja. W małych miejscowościach jest zupełnie inna rzeczywistość niż u nas – mówi.
– A ci, co otworzą drzwi, proponują herbatę, kawę? Chcą jakoś szczególnie ugościć księdza? – pytam.
– Oj! Teraz to coraz rzadziej się dzieje. Faktycznie, coraz rzadziej – odpowiada.
– Widać, że chcą dłużej porozmawiać?
– Nieraz tak. Nieraz rzeczywiście mają taką potrzebę, żeby posiedzieć, pogadać. A czasem chcą, żeby tylko pobłogosławić mieszkanie. I tyle. Czasami widać, że trochę naciąga się cierpliwość osób, u których się jest.
– Po tym, chociażby, że nie ma o czym rozmawiać.
Doświadczenia kolędowe księży są oczywiście przeróżne. Tak jak doświadczenia wiernych z duchownymi. Na ogół słyszymy, że jest życzliwie, gościnnie i miło. Albo, że kolęda odbywa się tylko na zaproszenie. Inne są refleksje na wsiach i w małych miejscowościach, inne w blokowiskach dużych miast. Jedni mówią o laicyzacji, inni wręcz przeciwnie. Niektórzy nawet dostają prezenty.
– U nas jest tradycyjna, stara parafia. Wszystko jest normalnie. Jest radość na kolędę i z mojej strony, i ze strony parafian. Nic nie stoi na głowie, jak w miastach. Mam kolegów w miastach i czasem słyszę opowieści, że jest coraz bardziej nieprzyjemnie. Że czasem pojawi się jakieś brzydkie słowo albo pytanie: "Po co chodzicie?" – opowiada proboszcz spod Radomia.
U niego poczęstunek to normalny zwyczaj. – Mieszkańcy proponują kawę, herbatę. Umawiają się wcześniej, żeby w jednym domu poczęstować nas obiadem. To bardzo miłe. W mojej parafii kolęda to jest przyjemność – mówi.
Trudno więc o jeden, jednoznaczny obraz. Ale duch czasów w opowieściach księży i tak przewija się bardzo.
– Idziemy do wszystkich. Tam, gdzie otworzą nam drzwi, wchodzimy, rozmawiamy. Ci, którzy nam nie otworzą, to nie otworzą. Religia jest sprawą dobrowolną. Jeśli ktoś nam dziękuje, grzecznie się wycofujemy. Sam mówię jeszcze "przepraszam", bo mam poczucie, że wlazłem nieproszony. Idziemy więc do tych, którzy chcą nas przyjąć – mówi ksiądz.
– Nie ma. Ludzie kulturalnie mówią "nie" i kropka. Dzięki Bogu nie ma żadnej agresji, a to chyba najważniejsze. Żyjemy w takich czasach, że jeżeli ktoś otwiera drzwi, to już znaczy, że chce otworzyć. To już nie są te czasy, że ktoś przyjmuje księdza po kolędzie, bo się wstydzi. Bo sąsiadka dwa domy dalej czy z bloku przyjęła go, a ja bym może nie przyjął, ale wstydzę się, co powie ulica, więc też go przyjmę. Te czasy minęły. Jestem księdzem 15. rok. Człowiek już przywykł, że nie wszyscy chcą nas przyjąć. Choć szkoda – odpowiada wikariusz.
Przyznaje, przyjmuje ich niezbyt dużo parafian. Ocenia, że maksymalnie może to być około 30 proc.: – Raczej jest tak, że ci, którzy zorientują się, że ksiądz chodzi po ulicy, to najprawdopodobniej, jeśli są w domu, udają, że ich nie ma. Rozumie pani? Tak jest, to po prostu widać.
Ksiądz wręcz uważa, że kolęda dużo mówi o stanie polskiego Kościoła.
– Widać, że idzie w stronę laicyzacji społeczeństwa, to jest raczej proces nieuchronny, zdajemy sobie z tego sprawę. To procesy nieodwracalne. Gdy Benedykt XVI został papieżem, przewidział sytuację, która teraz jest na Zachodzie, że Kościół stanie się malutką trzódką i z powrotem zejdzie do katakumb. W Polsce jest opóźnione o 10-20 lat, ale to się dzieje. Te czasy nadchodzą. Kościół będzie tylko dla wybranych. Dla tych, co można powiedzieć, otwierają nam drzwi, przyjmując kolędę. Bo dziś otwierają tylko ci, co chcą. I są świadomi – ocenia.
Rodzaj naturalnego sita robi więc swoje? Bo gdy zapytać o zachowanie wiernych, wśród księży słychać głównie zachwyt. A pytamy o nie, bo w drugą stronę – w okresie kolędy – słychać różne opowieści, które zrażają ludzi.
W ubiegłym roku było też tak, że ksiądz obraził się, bo 89-letni parafianin "źle" zaprosił go na kolędę – nie miał dostępu do internetu i nie mógł zgłosić chęci przyjęcia księdza, poprosił więc sąsiadów, aby dali mu znać, że na niego czeka. – Ubrał się w garnitur, białą koszulę, krawat, usiadł koło drzwi i siedział dwie i pół godziny. A ksiądz, który chodził po kolędzie, powiedział, że w ten sposób się księdza po kolędzie nie zaprasza i minął te drzwi – głos w sprawie zabrał nawet metropolita łódzki, abp Grzegorz Ryś.
– Zazwyczaj jest tak, że ludzie są mili. Pytają, czy ksiądz napije się kawy, herbaty. Nawet jeśli ktoś ma uwagi do Kościoła, to w ciepłej, serdecznej atmosferze, a nie na zasadzie wbijania szpil. Bo ci, którzy chcieliby wbić szpile, to raczej nie otworzą nam drzwi – mówi jeden z duchownych.
Proboszcz od liberalnych parafian: – Zaczynam od tego, że pytam, co słychać. Jak żyjecie. Jak podoba wam się w parafii. Bardzo często spotykam się z uwagami pod adresem Kościoła. Zdarza się, że zapraszają nas też tacy, którzy są niewierzący. Taka rozmowa to odbijanie piłeczki, z boiska na boisko, przez kilkanaście minut. Potem na ogół otwierają się bardziej. Ludzie mają problemy czysto kościelne, dotyczące kwestii małżeństwa, dzieci, które są w kryzysie życiowym. Zazwyczaj sami zaczynają takie tematy. Nigdy nie nawiązuję do kwestii pieniędzy na kolędzie, ale ludzie często sami chcą je przekazać.
Czy jest stres, gdy mało parafian chce otwierać drzwi? Tak zwyczajnie po ludzku – jakieś obawy, że gdzieś nas nie chcą, a my musimy dzwonić po mieszkaniach?
– A skąd! Nie! Nie ma się co obrażać. Rozumiemy tych ludzi. Może dziś nie chcą nas przyjąć, a może w przyszłości przyjdą? Każdy kontakt z człowiekiem jest dobry – reaguje ksiądz z Pomorza.
Po pandemii bardzo dużo parafii zostało przy zwyczaju, by odwiedzać tylko te rodziny, które zaproszą księży. W tym roku szczególnie dużo się o tym mówi. Kolęda na zaproszenie lub na zapisy – tak jest określana. Przez formularz w internecie, maila, telefon.
– W naszej parafii to wierni zapraszają księdza. I są to kolędy bardzo życzliwe. Na palcach jednej ręki mógłbym wymienić sytuacje mało sympatyczne. Ci, którzy przyjmują, wiedzą, po co i dlaczego. Wiedzą, czemu ma służyć kolęda, czym jest błogosławieństwo domu i mieszkania. I to jest najważniejsze – mówi proboszcz stołecznej parafii na Pradze.
Ale zaznacza: – Jeśli ktoś nie życzy sobie nas i nie chce mieć kontaktu ze wspólnotą parafialną, jeśli nie chce, żeby do niego dzwonić, to ma takie prawo. Nikogo nie zmuszamy. Ale my mamy też potem prawo powiedzieć "nie", gdy ktoś przyjdzie do kancelarii. To jest obopólne.
Atmosfera podczas kolędy? Tu również słyszymy tylko o życzliwości. – Na początku może czasem trzeba przełamać lody. Ale jak ksiądz zachowuje się życzliwie, to ludzie naprawdę się otwierają. Proponują kolację, poczęstunek, kawę, herbatę. Chcąc codziennie jeść w każdym domu, to przytyłbym 20 kg po kolędzie. Muszę więc odmawiać – mówi proboszcz.
Na każdą rodzinę przeznacza minimum 20-25 minut. – Mamy też takich parafian, którzy w ubiegłym roku nie przyjmowali księdza, a w tym sobie życzą. U nas tendencja jest raczej wzrostowa. Czasem słyszymy też, że nie docieramy do wszystkich. Ale jak ktoś chce, to nas znajdzie. Jesteśmy otwarci. Różnie jednak może być w innych parafiach. Każda parafia ma swoją specyfikę. Nie można tu uogólniać, bo to będzie krzywdzące – podkreśla.
To prawda. Jak nie można uogólniać powodów, dla których tylu Polaków odwraca się od Kościoła.
Czytaj także: