Reżyser Bradley Cooper znowu wziął się za muzykę. W "Narodzinach gwiazdy" skupił się na country i popie, a w najnowszym "Maestrze", biografii Leonarda Bernsteina, na muzyce poważnej i musicalach. W swoim filmie głównie koncentruje się jednak na czymś innym: skomplikowanym związku legendarnego kompozytora i dyrygenta z jego żoną. Jak wyszło? Owszem, Cooper i Muligan grają (sic!) koncertowo, ale "Maestro" nieco razi jako... przynęta na Oscary.
Ocena redakcji:
3/5
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Maestro" to film Netfliksa w reżyserii Bradleya Coopera, który jest również jego producentem wraz z Martinem Scorsese i Stevenem Spielbergiem oraz współscenarzystą wraz z Joshem Singerem ("Spotlight)
Biograficzny dramat opowiada o trudnym małżeństwie legendarnego amerykańskiego dyrygenta i kompozytora Leonarda Bernsteina z Felicią Montealegre Cohn Bernstein, aktorką
W Leonarda Bernsteina wciela się Bradley Cooper ("Narodziny gwiazdy", "Poradnik pozytywnego myślenia"), a w Felicię – Carey Mulligan ("Obiecująca. Młoda. Kobieta", "Była sobie dziewczyna")
W obsadzie "Maestra" znaleźli się także m.in. Matt Bomer ("Odruch serca"), Maya Hawke ("Stranger Things"), Sarah Silverman ("Wyjdź za mnie") i Gideon Glick ("Wspaniała pani Maisel")
"Maestro" Netfliksa to drugi reżyserski projekt Bradleya Coopera po "Narodzinach gwiazdy" z Lady Gagą, które zdobyły Oscara za piosenkę "Shallow"
Film "Maestro" od 8 grudnia można oglądać w wybranych kinach, a od 20 grudnia na Netfliksie
Jak wypadł film o Leonardzie Bernsteinie? Oceniamy film Bradleya Coopera w recenzji "Maestra"
Leonard Bernstein to amerykańska kulturowa ikona w świecie muzyki, ale w Polsce znają go przede wszystkim melomani i miłośnicy musicali. Aż dziw, że film o tej charyzmatycznej, złożonej, genialnej postaci powstał dopiero teraz, 33 lata po śmierci artysty.
To jeden z najwybitniejszych kompozytorów i dyrygentów XX wieku, którego najsłynniejszymi dziełami są m.in. musicale "West Side Story", "On the Town", "Zwariowana ulica", operetka "Kandyd" czy symfonie "Jeremiah" i "Kaddish". Amerykanin, syn żydowskich emigrantów z Rosji, do dziś jest w czołówce najbardziej znanych i szanowanych postaci w historii muzyki.
I to nie tylko poważnej, ale również rozrywkowej, bo Bernstein kochał muzykę (mawiał, że najbardziej na świecie kocha muzykę i ludzi) i nie dzielił jej na gatunki. Nie szufladkował, nie widział różnicy między pisaniem symfonii czy scenicznego musicalu.
Spalał się w muzyce, co widać w nagraniach koncertów, podczas których dyryguje. Jest żywiołowy i emocjonalny, skacze, płacze, robi gwałtowne gesty. Na jego spoconej twarzy widać uwielbienie, ekstazę.
Za postać Bernsteina "wziął się" Bradley Cooper w swoim drugim reżyserskim projekcie po hitowych "Narodzinach gwiazdy" z Ladą Gagą, nominowanych do aż ośmiu Oscarów i nagrodzonych za przebój "Shallow".
Kolejny raz gwiazdor udowodnił, że jest człowiekiem orkiestrą, bo wraz z Joshem Singerem współtworzył scenariusz, wyreżyserował "Maestra" i go wyprodukował, w czym pomogli mu mistrzowie amerykańskiego kina Steven Spielberg i Martin Scorsese.
A do tego Cooper zagrał Bernsteina i... nauczył się dyrygować, co zajęło mu (wraz z ogólnymi pracami nad filmem) aż sześć lat. Było warto?
O czym jest "Maestro" Netfliksa? To opowieść o Leonardzie Bernsteinie i jego żonie Felicii Montealegre Cohn Bernstein
W "Maestrze" poznajemy Leonarda Bernsteina jako 25-letniego mężczyznę, który w 1943 roku zastępuje na podium chorego Brunona Waltera na koncercie w słynnej nowojorskiej sali Carnegie Hall. Niby przypadek, ale przypadków raczej nie ma: debiut młodego dyrygenta otworzył mu drogę do spektakularnej kariery, a Bernstein na kolejne dekady stał się twarzą amerykańskiej muzyki.
W filmie Coopera obserwujemy rozwój kariery muzyka i oglądamy niektóre kamienie milowe w jego twórczości, ale reżyserowi wcale nie o to chodziło. Muzyka, owszem, jest, ale paradoksalnie na drugim planie.
"Maestro" koncentruje się na życiu prywatnym legendy i jego burzliwym małżeństwie z kostarykańsko-chilijską aktorką Felicią Montealegre Cohn Bernstein, którą w filmie gra dwukrotnie nominowana do Oscara brytyjska gwiazda Carey Mulligan.
Ich małżeństwo trwało 27 lat (do śmierci Felicii), doczekali się trójki dzieci, ale było skomplikowane i nieoczywiste. Utytułowany muzyk nigdy tego publicznie nie wyznał, ale był osobą homoseksualną lub biseksualną. Nie potrafił zrezygnować z mężczyzn, z którymi pozostawał w związku praktycznie przez całą relację z aktorką.
Z czasem Felicia zaczęła pękać. W "Maestrze", który zaczyna się w latach 40. XX wieku, a kończy u schyłku 80., oglądamy stopniowo pogłębiający się kryzys w ich małżeństwie oraz pogarszający się stan psychiczny Montealegre Cohn Bernstein, która nie potrafi sobie poradzić z faktem, że jej mąż przyprowadza do ich wspólnego domu kochanka albo trzyma go za rękę na widowni podczas koncertu, siedząc tuż obok niej.
Bernstein był trudnym, skomplikowanym i genialnym człowiekiem, a Montealegre Cohn Bernstein niby akceptuje rolę żony hedonistycznego geniusza, dla którego najważniejsza jest muzyka, ale w końcu się łamie.
Mimo to Bernsteinów łączyła ogromna miłość, co również film z wielką czułością pokazuje. Owszem, Leonard miota się, ciągle szuka swojej tożsamości, ucieka w pracę, podrywa mężczyzn pod okiem żony i córki, ale darzy Felicię uwielbieniem. Jak przyznaje, bardzo jej potrzebuje, co widać i w biografii kompozytora, i na ekranie.
Historia miłosna Bernsteinów jest więc skomplikowana, nieoczywista, ale naprawdę piękna, co udaje się uchwycić Cooperowi i Mulligan. To oś "Maestra", co może rozczarować tych, którzy woleliby obejrzeć film stricte o muzycznych dokonaniach Bernsteina.
Cooper doskonale wie jednak, co bardziej przemówi do widowni i zdaje sobie sprawę, że akcent położony wyłącznie na dyrygowanie czy komponowanie mógłby odstraszyć "niemuzycznych" widzów.
Bradley Cooper i Carey Mulligan zasługują na Oscary za "Maestra"
Cooper świetnie oddaje złożoność Bernsteina, jego wieczne tożsamościowe rozchwianie, gorejącą w nim pasję, a – co niektórych może najbardziej zachwycić – świetnie radzi sobie jako dyrygent, co zresztą potwierdził Adam Sztaba, polski dyrygent, kompozytor, aranżer.
W większości scen wcale nie oglądamy Bernsteina-Coopera w akcji, co momentami wręcz irytuje, bo niby słyszymy na ekranie o geniuszu artysty, ale wcale tego nie widzimy. Scena dyrygowania albo jest ucięta, albo kamera ucieka od rąk Coopera, albo pokazuje go od tyłu.
Jednak w drugiej części filmu następuje kilkuminutowa spektakularna scena, w której Bernstein dyryguje orkiestrą podczas wykonania II Symfonii Gustava Mahlera, "Zmartwychwstanie", w kościele.
Dopiero wtedy widzimy, jak tytaniczną pracę wykonał Cooper, który nie tylko nauczył się tej sztuki, ale również idealnie odwzorował ruchy i zachowanie Bernsteina na podium. Wpada w muzyczną ekstazę, odpina wrotki, jest niesamowity i ma się wrażenie, jakby kompozytor naprawdę zmartwychwstał.
Cooper ma w tym roku mocną konkurencją oscarową (Leonardo DiCaprio, Cillian Murphy), ale raczej ma statuetkę w kieszeni. I zasługuje na nią, chociaż to rola idealnie skrojona pod Oscary: ikona amerykańskiej kultury, wielkie poświęcenie, mocna charakteryzacja. Hollywood się mu nie oprze.
Bradley lśni, ale to Carey Mulligan jest sercem i duszą "Maestra". Aż trudno ująć w słowa, jak spektakularna jest na ekranie Brytyjka. Z mądrością i subtelnością oddaje przemianę Felicii przez lata: od kipiącej, energią zakochanej młodej kobiety do zmęczonej żony, która dusi się w małżeństwie z trudnym mężczyzną.
Jest emocjonalna, ale wyważona, silna, ale krucha, matczyna, ale ostra. Nie potrzebuje szarżować jak Cooper, żeby kraść każdą scenę, a ostatni, trudny akt to prawdziwy aktorski majstersztyk. Nominacja jest już jej, ale to rola naprawdę godna Oscara (który, raczej powędruje do Lily Gladstone za "Czas krwawego księżyca"). A może dostaną go obie...
"Maestro" nie ma emocjonalnej siły, ale to wizualne mistrzostwo
Tyle o aktorstwie, ale jak wypadł sam film? To wizualny majstersztyk, a Cooper absolutnie "szaleje" jako reżyser. Już sama jego decyzja, aby nakręcić każdą dekadę w charakterystyczny dla danej epoki w Hollywood sposób, jest brawurowa.
Film zaczyna się więc jako czarno-biały hołd dla "Obywatela Kane'a", ale stopniowo przechodzi w kolor, a sprawne oko widza może wyłapywać kadry charakterystyczne dla czasów, w których aktualnie rozgrywa się akcja.
To także popis operatora Matthew Libatique'a ("Requiem dla snu", "Czarny łabędź", "Narodziny gwiazdy"), bo zdjęcia w "Maestrze" momentami zapierają dech. Świetne są także intrygujące przejścia, jak z sypialni Bernsteina na scenę w Carnegie Hall albo fantastyczna musicalowa wstawka.
"Maestro" jest stylowy, elegancki, wymuskany, ale niestety kuleje scenariusz. Panowie chcieli upchnąć za dużo, przez co na niczym nie potrafią się w pełni skoncentrować. Podczas seansu trudno coś poczuć, brakuje emocji, a końcówka wydaje się wymuszać je wręcz na siłę. To największy zarzut wobec filmu Coopera, który, owszem, jest piękny, ale pozostawia nas w większości obojętnymi.
Dlaczego tak jest? Cooper i Singer postanowili opowiedzieć tę historię niedopowiedzeniami i półsłówkami. Sami musimy wyłapać sytuację z kontekstu, zorientować się, co się tak naprawdę dzieje między małżeństwem Bernsteinów i na kim tym razem zawiesił oko kochliwy Leonard.
"Maestro" jest ostrożny i nic nie pokazuje wprost, ale przez to ucieka od tego, co jest najciekawsze: od uczuć i emocji. Dialogi są intelektualne i wyszukane, ale często puste, lewitujące w filmowym eterze, przerwane.
Nie chodzi o to, że ta opowieść powinna zostać potraktowana tabloidowo albo sensacyjnie, ale film po prostu nie potrafi się zbliżyć ani do Felicii, ani do Leonarda. Oboje oglądamy z dystansu, jak aktorów na teatralnej scenie.
"Maestro" jest również doskonałym przykładem tzw. Oscar bait. To film idealnie skrojony pod Oscara, którego każda scena, kadr, dialog (oraz rola Coopera) krzyczy: "dajcie nam Oscary!". Od samego początku widz jest doskonal świadomy, że ogląda film twórcy, który bardzo chce zostać obsypany złotymi statuetkami. I ok, nic w tym złego, ale jednak potęguje to wrażenie sztuczności i dystansu.
To jednak nie znaczy, że mamy "Maestra" nie oglądać. Wręcz przeciwnie. Warto dla samych Bradleya i Carey, a przede wszystkimi Leonarda i Felicii. I oczywiście dla fenomenalnej muzyki Leonard Bernsteina, mimo że mogłoby być jej więcej...