Nasza dziennikarka stawia zarzut, że według "nowoczesnych matek" nie można używać słowa "dyscyplina", bo "dziecko to nie zwierzę". Nie można mówić, że dziecko jest "niedobre", bo nie ma złych i dobrych dzieci, nie można stosować kar (nie chodzi o kary cielesne), bo z dzieckiem trzeba rozmawiać.
Miastowska zwraca uwagę, że niektórzy wypaczyli ideę wychowania dziecka w duchu rodzicielstwa bliskości czy też metodą Montessori. Ich dzieci nie znają słowa "nie" i zaczynają wchodzić na głowę nie tylko opiekunom, ale wszystkim wokół.
Jej artykuł wywołał istną burzę. Internauci zaczęli wymieniać się swoimi spostrzeżeniami w mediach społecznościowych. "Zgadzam się w 100 procentach. Od wielu lat pracuję w szkole i cieszę się, że powoli zbliżam się do emerytury" – czytamy.
"Wreszcie ktoś o tym pisze i liczę na więcej takich artykułów. Mam w swoim najbliższym otoczeniu przykłady takich rodziców", "Bardzo dobry felieton! Mam dokładnie takie same obserwacje. I gratuluję odwagi" – brzmią kolejne głosy.
Dziennikarka naTemat przekazała mi także część maili, które otrzymała od czytelników.
"Jestem nauczycielką od 15 lat. Od 3 lat jestem pedagogiem specjalnym. Podpisuję się pod każdym słowem. Moje dzieci są pewnie w oczach wielu matek dręczone, bo ponoszą konsekwencje swoich czynów, mają limity na elektronikę i słyszą słowo 'nie'. Ale nigdy nie musiałam się za nie wstydzić w żadnym miejscu publicznym" – napisała Maria.
"Nie lubię uogólnień. Nie wszystkie matki są takie, ale w moim otoczeniu jest niebezpiecznie dużo osób prezentujących podobny styl wychowania. Pracowałem 8 lat w przedszkolu. Spotykałem się z niebezpiecznymi modelami współczesnych trendów wychowawczych" – przekazał Jan.
"Pierwszy raz zdecydowałam się napisać do autora tekstu, który przeczytałam. Jestem matką dwójki dzieci. Współczesne matki wpadły w pułapkę wychowania w równowadze. Nie jest łatwo wychować dzieci. Martwię się, że moje córki w przyszłości ulokują uczucia w chłopcach wychowanych w taki sposób" – przekazała Aleksandra.
Były jednak i głosy stwierdzające, że takiego problemu w zasadzie nie ma lub dotyczy rzadkich przypadków. Postanowiliśmy więc porozmawiać o temacie z kimś, kto ma spore doświadczenie z dziećmi oraz utrzymuje kontakt z rodzicami.
Izabela Jaszczurowska pracuje z dziećmi od 8 lat. Przez kilka lat była kierowniczką żłobka, obecnie realizuje się jak opiekunka. Dodatkowo opiekuje się maluchami prywatnie, wspierając rodziców w procesie wychowawczym.
Pokazaliśmy Jaszczurowskiej artykuł naszej dziennikarki o "nowoczesnych matkach". Jej zdaniem problem istnieje i wcale nie jest aż tak rzadki. – Miałam wrażenie, jakby opowiadała (autorka felietonu - red.) moje historie. Mam bardzo podobne doświadczenia. Nie rozumiem tego, jak rodzice wypaczają ideę bliskościowej metody wychowawczej – reaguje.
– Jeśli chodzi o metodę bliskościową, to ona została wypaczona przez niektórych rodziców. To nie o to w tym wszystkim chodziło – mówi. O co w takim razie tak naprawdę chodzi w "nowoczesnym" wychowywaniu dzieci?
Opiekunka tłumaczy, że w rodzicielstwie bliskości chodzi o słuchanie dziecka, reagowanie na jego potrzeby i o akceptowanie jego emocji. – Ale to nie znaczy, że się robi to, co dziecko chce. Rodzice muszą umieć stawiać granice i mówić nie – mówi.
– Nie można traktować dzieci przedmiotowo. To nie jest jakaś własność, nad którą mamy nieograniczoną władzę. Tu chodzi o to, żeby traktować dziecko jak pełnoprawnego człowieka, żeby obdarzyć je szacunkiem. To jest piękna idea – tłumaczy.
I dodaje: – Ale zapominamy, że dziecko, które ma rok, dwa czy trzy lata, nie jest w stanie podejmować takich decyzji, jak dorosły człowiek ze względu na ograniczenia emocjonalne i rozwojowe.
Według Jaszczurowskiej niektórzy rodzice, wypaczając wychowanie bliskościowe, sprowadzają swoją rolę... w zasadzie do niczego. – Stają się bezwładną marionetką w rękach dziecka. Widziałam to na własne oczy, pracując latami z rodzicami – ocenia.
Przykład? Opiekunka podaje kilka historii z pracy w żłobkach. – Dziecko można przyprowadzać na przykład do godziny 9. Później nie przyjmujemy dzieci. A rodzic spóźnia się notorycznie, bo dziecko decyduje, gdzie należy zaparkować samochód – mówi.
– Czyli rodzic był pod żłobkiem przed czasem, ale siedział w samochodzie tak długo, aż nie zwolniło się miejsce parkingowe wybrane przez dziecko. Albo w ogóle przyprowadzał dziecko dopiero na godzinę 11, bo "dziecko nie chciało wstać z łóżka". Albo rodzic zostaje z dzieckiem w żłobku, bo dziecko sobie tego życzy, dezorganizując w ten sposób pracę opiekunek – dodaje.
Kolejny przykład. Dziecko decyduje, o której godzinie chodzi spać. Jeszcze inne problemy dotyczą kwestii ubrania dziecka do żłobka.
– Jestem zwolenniczką umożliwiania dziecku wyboru ubrań, bo to po prostu jakaś jego sfera komfortu. Ale rodzice potrafili przyprowadzać mi dziecko w piżamie. Powód? Bo w ogóle nie chciało się ubrać – opisuje.
Co w takiej sytuacji robi rodzic? – Przynosi nam ubranie pod pachą i zrzuca na nas obowiązek jego przebrania. W takich sytuacjach to dziecko rządzi rodzicem – opisuje Jaszczurowska.
– Wychowanie bliskościowe czasami rodziców przerasta. Zdarzają się rodzice, którzy przez godzinę nie potrafią odebrać dziecka ze żłobka. Dlaczego? Bo ono nie chce teraz wyjść, tylko woli się pobawić. Zamiast wziąć dziecko pod pachę i wyjść, to matka męczy się, a po kilkudziesięciu minutach nie wytrzymuje i na nie wrzeszczy. A krzyk to agresja niemająca nic wspólnego z rodzicielstwem bliskościowym. Za to jest to sygnał, że mama w imię źle rozumianej idei zaniedbuje swoje potrzeby – opisuje.
– To rodzic jest od tego, żeby stawiać granice, wiedzieć, kiedy powiedzieć "nie wyrażam na to zgody" i być konsekwentnym. Taka postawa opiekuna buduje w dziecku poczucie bezpieczeństwa. A niektórzy rodzice w ogóle wykluczają słowo "nie" ze swojego słownika i stawiają granice jedynie w sytuacjach, gdy istnieje zagrożenie dla życia dziecka. Jak taki człowiek w przyszłości odnajdzie się w społeczeństwie? Aż boję się o tym myśleć – podsumowuje.