– Pewien chłopiec zemdlał w szkole i okazało się, że od 3 dni nic kompletnie nie jadł. W jego domu nie było nic poza światłem w lodówce i zepsutą margaryną. Ci ludzie nic nie mieli – opowiada nam Marzena Korkosz, jedna z założycielek Grupy Charytatywnej przy warszawskim klasztorze Dominikanów przy ul. Freta. – A przemoc fizyczna to dla nas niemal chleb powszedni – podkreśla działaczka.
Marzena Korkosz była jedną z założycielek Grupy Charytatywnej Freta, działającej przy wsparciu Dominikanów z warszawskiego klasztoru. Pani Marzena opowiada nam, między innymi, jak naprawdę wygląda polska bieda i jak można pomagać rodzinom, nie tylko dając im pieniądze. Bez politycznego zabarwienia, bez głupich żartów o szczawiu i bez koloryzowania – szczerze o tych, którzy najbardziej potrzebują naszej pomocy.
Państwa grupa charytatywna przy Freta pomaga dzieciom i rodzinom ubogim. Ostatnio przez Polskę przetoczyła się debata o tym, jak dzieci są niedożywione, ale politycy, jak zwykle, wykorzystali to do własnych celów. Śmiano się ze szczawiu, o którym mówił Stefan Niesiołowski. Nie mamy świadomości, że w niektórych rodzinach naprawdę panuje ogromna bieda?
Marzena Korkosz: Wie Pan, my spotykamy takie dzieci, które potrafią jeść posiłek godzinę, bo mają tak zasuszony żołądek. Jeden z najbardziej zatrważających przypadków, na jakie natrafiliśmy, to przypadek chłopca, który zemdlał w szkole i okazało się, że od 3 dni nic kompletnie nie jadł. Szybko zorganizowaliśmy zbiórkę żywności. W jego domu nie było bowiem nic poza światłem w lodówce i zepsutą margaryną, ci ludzie naprawdę nie mieli nic. A do tego często są bardzo honorowi i nie chcą prosić o pomoc.
Inny przypadek: mamy pod opieką 20-latkę i jej dziecko. Ona jest chora na padaczkę, pochodzi z domu dziecka, ma patologiczną rodzinę. Z własnym dzieckiem mieszka na 12m2, w pokoju ma prysznic, piecyk, na ścianach zalęga się grzyb. Dopóki jej nie pomogliśmy, to po prostu nie wiedziała, co ze sobą zrobić, nawet gdzie prosić o pomoc.
Ale z tego, co wiem, pomagacie nie tylko osobom biednym – ale również żyjącym w patologiach, rodzinom alkoholików czy tam, gdzie jest przemoc.
Tak. Pomagamy też dzieciom, które były w domu dziecka. Zdarzyło się na przykład, że dwóch naszych podopiecznych wyrwała z domu dziecka ciotka, bo byli wykorzystywani seksualnie przez opiekunów. Na warszawskiej Pradze w wielu rodzinach alkohol leje się strumieniami. Przemoc fizyczna to dla nas niemal chleb powszedni, na szczęście przemoc seksualna nie zdarza się już tak często.
Zdarzają się też skrajne sytuacje – 16 osób w jednej, drewnianej chatce, pod
Warszawą. Dwójka dorosłych, reszta dzieci, matka nie pracuje i wychowuje jeszcze dwójkę nieletnich dzieci. Ktoś może powiedzieć: to patologia, ale przecież takim ludziom też trzeba pomagać. Teraz zbieramy na remont ich domu, bo w czasie deszczu pada do środka, dach przecieka, a oni śpią razem na wersalkach. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie to powoduje problemy z fizycznością tych dzieci.
Ilu takim osobom jesteście Państwo w stanie pomóc? Wszak wszystko robicie charytatywnie.
Pomagamy około 200 rodzinom i dzieciom, bardzo ubogim czy też takim, w których ojciec zostawił rodzinę ogromnymi długami i nagle ich sytuacja materialna bardzo się pogorszyła. W wielu z tych rodzin nie ma dramatów i przemocy, ale są też oczywiście takie, gdzie panuje patologia, alkoholizm, przemoc.
Wchodzimy w takie miejsca, gdzie organizacje rządowe wejść nie mogą, a prywatne fundacje czasem nie chcą, bo wymaga to na przykład wykwalifikowanego personelu ale i zwykłej chęci. Z kolei rządowe agencje, z powodów strukturalnych albo przepisów, czasem po prostu nie mogą pomagać tym osobom.
Ale nie jest tak, że dajecie tym rodzinom pieniądze. Tylko niesiecie im realną pomoc, taką, która może owocować w przyszłości.
My nie staramy się zbawić świata, a tylko pokazujemy dzieciom, że można żyć inaczej, coś zmienić. Nie tylko dożywiamy, ale też zabieramy do kin czy teatru, kopiemy z nimi piłkę, gramy w kręgle. Jednak to nie tylko zabawa. W czasie dwóch tygodni ferii odwiedziliśmy z ponaddwudziestoosobową grupą podopiecznych mnóstwo wystaw, obraliśmy udział w muzealnych lekcjach. Stale podkreślamy, jak ważna jest nauka i jak
wiele dzięki niej można osiągnąć. Zaznaczę przy tym, że chociaż działamy we współpracy z dominikanami, to nie ma w tym żadnej religijnej indoktrynacji. Zdarzają się rodziny, które żyją z daleka od Kościoła, ale i takie, które same się zaczynają nim interesować poprzez nasze świadectwo. Można powiedzieć, że to tak zwana, cicha nienarzucana ewangelizacja.
Taka praca u podstaw działa. Nawet rodzice zauważają, że w ten sposób da się coś zmienić. Niektórzy byli nam z początku niechętni, a teraz sami pomagają, pytają co można by zrobić, włączają się w organizowane przez nas akcje. A same dzieci na przykład podciągają się w nauce. Jeden z podopiecznych miał wyciągnąć średnią z 2,9 na 3,9. A teraz ma 4,7. Nie da się opisać tego, co czujemy w takich chwilach. Te dzieciaki nie mają wzorców, my nimi jesteśmy, więc to też ogromna odpowiedzialność. Stykamy się z ich małymi, poukrywanymi dramatami, wspieramy chore, zabieramy te dzieci do lekarza, borykamy się z ich chorobami.
W dyskusji o takich sytuacjach często można usłyszeć głosy, że sami są sobie winni, że to tylko problem wsi i braku edukacji. Ale chyba Państwo trafiacie na takie przypadki wszędzie?
Tak. Nie jest ważne, czy to Mokotów, Saska Kępa, czy wieś pod Warszawą. Takie
problemy są wszędzie, tylko często nie chcemy słyszeć co dzieje się po drugiej stronie ściany. W tych rodzinach brakuje, przede wszystkim, miłości, a to nie zależy od pieniędzy. Przy czym jeśli brakuje miłości i jedzenia, to już rodzi tragedię.
Niektórzy mówią nam też: wasze dzieci wyglądają nieźle, może nawet są otyłe. To
prawda, niektóre można by za takie uznać z wyglądu. Ale to nie dlatego, że tak dużo jedzą, tylko odżywiają się produktami bardzo złej jakości, jedzą monotematycznie. Ziemniaki i makaron to najczęstszy składnik ich codziennej diety, często to produkty przeterminowane albo nawet zepsute. I potem właśnie tak wyglądają. Pracuję charytatywnie niemal już od 20 lat i widzę po dzieciach, które jest niedożywione, a które je w miarę normalnie.
Podejrzewam jednak, że Wasza pomoc to kropla w morzu potrzeb. Jak duże jest to morze? Szacunkowo mówi się nawet o 800 tysiącach niedożywionych dzieci.
Nie da się tego policzyć, nawet w przybliżeniu oszacować. Bo przecież nikt nie zapuka do każdego domu, nie sprawdzi, czy wszystko jest w porządku. Do nas non-stop docierają informacje o rodzinach 8-9-dzietnych, którym trzeba pomóc, bo żyją w skrajnych warunkach, na klepiskach, często bez prądu. Praktycznie codziennie dzwonią do nas dyrektorzy szkół czy pedagodzy, którzy od ręki mogliby wskazać 20-30 dzieci potrzebujących opieki. A my niestety już nie możemy im pomagać, bo po prostu nie mamy na to zasobów.
A i tak zrobiliście ogromny postęp, bo grupę przy Freta zakładała Pani wraz z dwoma innymi osobami. Dzisiaj telefony się urywają, ale wtedy pewnie tak nie było – jak znaleźliście te 200 rodzin, którym teraz pomagacie?
Gdy organizowaliśmy jarmark dominikański i zbiórkę pieniędzy dla dzieci na Ukrainie,
pomyśleliśmy: czemu by tego nie zrobić na naszym podwórku. Zaczęliśmy bardzo głęboko przeczesywać środowiska szkolne, wychowawcze, szukać osób, które potrzebują pomocy.
To wbrew pozorom nie takie proste, bo kiedy szliśmy do pedagogów szkolnych, z pozoru problemy nie istniały. Dopiero kiedy personel szkół zaczynał głębiej kopać, okazywało się, że w niektórych placówkach nawet 3/4 dzieci potrzebuje pomocy. Dzieci nie pokazują tego, co się dzieje w ich domach, grają przed światem, wstydzą się swojej rzeczywistości. A nagle 11-12-latki przychodziły do gabinetów, zaczynały płakać i mówić co się u nich dzieje. Potem już po prostu szło łańcuszkowo – ktoś nas informował, że zna kogoś potrzebującego, a ci, którzy pomoc już dostali, mówili o nas innym potrzebującym.
Teraz jednak nad grupą zebrały się czarne chmury. Podobno grozi państwu brak odpowiedniego dofinansowania i nawet połowa dzieci może stracić Waszą opiekę?
Niestety, ponieważ kościół ojców dominikanów w końcu będzie od maja miał osuszane fundamenty i najprawdopodobniej nie odbędzie się organizowany przez nas sierpniowy jarmark św. Jacka. A z niego mieliśmy przychód rzędu 45-50 tysięcy złotych, czyli około 1/3 całego wkładu. Istnieje ryzyko, że będziemy, w związku z tym, musieli zrezygnować z pomagania wielu dzieciom. Szczególnie, że koszty chociażby obiadów w szkołach często rosną – z drżeniem i obawą zawsze wyczekujemy września, kiedy szkoły podają nam informacje o cenie jednostkowej. Już musieliśmy przez to zrezygnować z pomocy jednej placówce.
W Polsce trudno jest pozyskać sponsora do takiej działalności?
Mamy jednego, głównego wrażliwego sponsora, który jednak woli zachować
anonimowość. Umówiliśmy się z nim, że w tym roku on pokrywa połowę kosztów, a my sami drugą, bo też nie chcieliśmy, by wszystko, tak jak było to rok wcześniej, spoczywało na jego barkach. Przy czym w naszej działalności warto zaznaczyć, że nie ponosimy żadnych kosztów operacyjnych, bo nie jesteśmy fundacją, tylko grupą charytatywną. Każda złotówka nam przeznaczona idzie na konkretny cel.
Ale nie boimy się – na początku było nas troje, nie mieliśmy pieniędzy. Teraz jednak mamy ludzi, którzy sami się zgłaszają, chcą pracować, to najważniejsze. A pieniądze jakoś się zdobędzie…