Kartka z informacją, że nawet za oglądanie towaru będzie pobierana opłata w wysokości pięciu dolarów.
Kartka z informacją, że nawet za oglądanie towaru będzie pobierana opłata w wysokości pięciu dolarów. Fot. BarrettFox / Reddit.com
Reklama.
Nie ma osoby, która nie zrobiłaby tak chociaż raz w życiu. Ba, pewniejsze jest, że większość z nas robi to notorycznie. Wchodzi do sklepu, popatrzy tu, dotknie tego, pobawi się tym, przymierzy tamto. A koniec końców wyjdzie z pustym koszykiem.
– Niedawno kupowałem laptopa. Przeglądałem setki ofert w internecie, ale wiadomo, że produkt najlepiej zobaczyć na żywo. Odwiedziłem kilka sklepów, żeby móc zobaczyć nie tylko parametry techniczne, ale i wykonanie. Ostatecznie laptopa kupiłem przez internet – mówi Rafał, który na zakupie zaoszczędził kilkaset złotych. Podobną praktykę stosuje się wyjątkowo często właśnie w przypadku elektroniki i odzieży. Robią tak nie tylko Polacy, ale klienci z całego świata. Wydawałoby się, że nie ma w tym nic nietypowego. A jednak.
Tu nie pooglądasz
Właściciel jednego z australijskich sklepów w Brisbane musi naprawdę nie znosić klientów, którzy tylko kręcą się między półkami. Użytkownik serwisu Reddit zamieścił zdjęcie kartki, jaką wywieszono na drzwiach wejściowych sklepu ze specjalną żywnością. Lepiej ją przeczytać, bo później można się zdziwić. Wszyscy klienci, którzy wchodzą do sklepu, muszą liczyć się z opłatą w wysokości pięciu dolarów. Przysłowiowy "piątak" będzie naliczany tylko za patrzenie na towar. I choć jest to sklep z jedzeniem, to właściciel przekonuje, że pomysł zapożyczył od kolegów z branży odzieżowej i elektronicznej.
Po co to wszystko? To walka z tzw. "showroomingiem" (oglądactwem), czyli koszmarem wszystkich tradycyjnych sprzedawców. Klienci, którzy szukają konkretnego produktu w pierwszej kolejności przychodzą do zwykłego sklepu, w którym dokładnie zapoznają się z towarem. Oglądają, dotykają, bawią się, mierzą, sprawdzają i… nie kupują. Potem wracają do domu i zamawiają go przez internet. Oczywiście dużo taniej.
Tomasz Żelazny
z OleOle.pl, sklepu internetowego RTV, AGD

Sprzedawcy działający w sieci nie ponoszą tak wysokich kosztów wynajmu pomieszczeń jak ma to miejsce w przypadku sklepów tradycyjnych. Zdecydowanie niższy jest również koszt utrzymania sklepu, także ekspozycji produktów. W takim przypadku trudno jest utrzymać sprzedawcom działającym w przestrzeni tradycyjnej poziom cen produktów dostępnych w sprzedaży internetowej. . Oszczędności w przypadku zakupu sprzętu elektronicznego mogą wynieść nawet do 25 proc. ceny oferowanej w sklepie stacjonarnym. Tańsze są również: odzież, czy obuwie. CZYTAJ WIĘCEJ


źródło: prnews.pl

Kupujesz, albo wylatujesz
W komentarzach pod postem bardzo szybko pojawiło się sporo opinii potwierdzających, że coraz częściej właśnie tak wyglądają zakupy. – W Australii zdarza się to bardzo często, dlatego, że wszystko jest tutaj dużo droższe. Lepiej sprawdzić towar i kupić go taniej w sieci – czytamy.
Jedna z kobiet wspomina także dzień zakupu swojej sukni ślubnej.
– Obsługa była wręcz spanikowana, że mogę zrobić zdjęcia i zamówić ją u krawcowej lub kupić gdzieś indziej. Wszędzie były znaki o zakazie fotografowania – czytamy na Reddit. Niemniej jednak większość internautów wyśmiewa pomysł australijskiego sklepu. – Wchodziłbym i wychodził w kółko, ciekawe ile by mi wtedy naliczyli – pisze jeden, a drugi zauważa, że to idealna droga, żeby "wylecieć" z biznesu.

Zobacz: "Dziś żadna marka nie ma immunitetu", czyli jak walczyć z firmami o swoje w XXI wieku
Ze wspomnianej notatki dowiadujemy się, że do sklepu przychodzi bardzo dużo osób, które uprawiają typowy showrooming. Właściciel podkreśla, że klienci nie zdają sobie nawet sprawy, iż ceny w jego sklepie są niemal identyczne jak w internetowych. Warto zaznaczyć, że w przypadku, gdy ktoś zdecyduje się na zakup, pięć dolarów zostaje ostatecznie odliczone od końcowej ceny.
Spróbuj się targować
Sprawę szybko podchwyciły światowe media. "Daily Finance" nazwał to najbardziej nietypowym sposobem walki z showroomingiem. Zazwyczaj sklepy powinny walczyć o klienta konkurencyjnymi cenami i świetną obsługą. Tutaj na potencjalnego klienta patrzy się wrogo od momentu przekroczenia progu. Łatwo się domyślić, że nie wróży to dobrze. Zwłaszcza, że inne sklepy radzą sobie z tym dużo lepiej. – Uwielbiam chodzić do Best Buy i na miejscu porównywać ceny z tymi na Amazonie. Nienawidzą tego i zazwyczaj próbują się nawet targować. To świetna zabawa – pisze jeden z internautów.
W Polsce na takie rozwiązanie jeszcze nikt się nie zdecydował. Jednak kilka dni temu podobną opłatę wprowadził jeden z chińskich butików Vera Wang. I chodzi tu o znacznie więcej niż – wydawałoby się – śmieszne pięć dolarów. Każdy klient musi zapłacić ok. 482 dolary za 90 minut w przymierzalni. Zasada jest podobna jak w przypadku sklepu w Australii – jeżeli zdecydujemy się na zakup, cena zostaje wyrównana. To sposób na walkę z fałszerzami, którzy często fotografują ekskluzywne ubrania w przymierzalni, żeby potem łatwiej je podrabiać. Blisko pół tysiąca dolarów potrafi być w tej sprawie kubłem zimnej wody. Podobną praktykę stosuje jeszcze kilka innych sklepów w największych miastach Chin.