Ta ponura opowieść o czwórce bliskich sobie osób zesłanych do narkotycznego piekła uczy, by nie szastać słowem "przereklamowany" na prawo i lewo. Minęły ponad dwie dekady, a drugi film w dorobku Darrena Aronofsky'ego doczekał się zaledwie jednej, może paru wyrazistych zmarszczek. Choć mamy tendencję do odpychania dzieł, które oglądaliśmy w liceum, chcąc udowodnić sobie, jacy byliśmy wtedy dorośli, "Requiem dla snu" nie zasłużył na miano pretensjonalnego i zaraz wyjaśnię wam dlaczego.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Był rok 1999, gdy Darren Aronofsky i jego przyjaciel Eric Watson wydali tysiąc dolarów na prawa do ekranizacji "Requiem dla snu"Huberta Selby'ego Jr. Można się domyślać, że dla chłopaków świeżo po szkole filmowej i z zaledwie jednym pełnometrażowym filmem na koncie była to spora cena. Skok na głęboką wodę, który w młodym, idealistycznym umyśle po prostu musiał się udać.
Selby był dla Aronosfky'ego dziecięcym idolem z Brooklynu, dlatego też zaadaptowanie jego książki miało dla reżysera osobisty wymiar. Jako filmowy żółtodziób z debiutem na Festiwalu Filmowym Sundance nie do końca wiedział, co wolno robić w kinie, a czego nie wolno. Owszem posiadał dyplom, ale nie zaprzedał jeszcze swej artystycznej duszy mainstreamowemu kinu.
Z budżetem około 4 mln dolarów wypuścił film, który obejrzysz raz i powiesz sobie: "Nigdy więcej" (w dobrym tego słowa znaczeniu). Komercyjnego sukcesu "Requiem dla snu" się nie doczekało (zarobiło na całym świecie 7,4 mln dolarów), ale Selby'ego doprowadziło do łez i po 24 latach od premiery nadal się o nim mówi. Czemu? Bo zdefiniowało kino niezależne w pierwszej dekadzie tego stulecia, a echa jego geniuszu wciąż nawiedzają młodych filmowców.
– Dla mnie obietnicą niezależności jest możliwość eksperymentowania – mówił później Aronofsky w wywiadzie z IndieWire. I cóż, nie można mu odmówić, że za młodu potrafił nieźle poeksperymentować.
"Requiem dla snu" to przede wszystkim film o ludziach
"Requiem dla snu" zabiera widzów do sąsiedztwa Brighton Beach graniczącego z usłanym diabelskim młynem i rollercosterami Coney Island. To tu poznajemy czwórkę bohaterów: wdowę Sarę Goldfarb, która całymi popołudniami ogląda telewizyjne turnieje, i jej uzależnionego od heroiny syna Harry'ego. Chłopak razem ze swoją dziewczyną Marion i przyjacielem Tyronem, którzy też lubią "dawać sobie po kablach" i wciągać kreski, planują otworzyć sklep z ubraniami. Mają wielkie marzenia, ale jeszcze większy głód.
Nałóg dopada wszystkich bez wyjątku. Nawet zagubioną wdowę, która tak bardzo chce zmieścić się w czerwoną suknię sprzed lat, by wystąpić w ukochanym teleturnieju, że sięga po tabletki odchudzające będące tak naprawdę redukującą apetyt amfetaminą.
Na pierwszy rzut oka "Requiem dla snu" jawi się jako najbardziej dobitny przykład filmu z serii "hej, dzieciaki, nie bierzcie narkotyków". Bohaterowie kończą w punkcie wyjścia, a ich umysły są tak samo przeżarte zgnilizną jak ich ciała. To oczywiście pewne uproszczenie.
Aronofsky sam kilkukrotnie podkreślał, że adaptacja prozy Selby'ego Jr. opowiada szerzej o samotności, szukaniu szybkiego sposobu na wypełnienie życiowej pustki i wewnętrznych demonach, które przyciągają do siebie jeszcze więcej koszmarów. Scenariusz nie gloryfikuje zażywania dragów, za to uczłowiecza narkomanów.
Wizualne mistrzostwo. Obraz wyraża więcej niż tysiąc słów
Jednak to nie o fabułę w "Requiem dla snu" się rozchodzi, a raczej o sposób, w jaki Aronofsky zdecydował się przenieść na ekran historię spisaną przez Selby'ego Jr. Bez kompromisu, ale też bez bicia po oczach body horrorem. Tak niski budżet zmusił reżysera do nowatorskich sztuczek wykorzystujących tylko to, co miał na wyciągnięcie ręki.
Jak najlepiej oddać narkotyczną euforię, a jak narkotykowy zjazd? Do rutynowych i onirycznych sekwencji reżyser zastosował szybkie cięcia zwane również montażem hip-hopowym. Zwijanie banknotu, przeskok na odkręcaną buteleczkę z tabletkami, nagłe zbliżenie na szkiełko mikroskopowe, potem ujęcie na rozszerzającą się źrenicę. Wszystko wszędzie naraz, czasem mikro, czasem makro, czasem na podzielonym ekranie.
Oglądając "Requiem dla snu", widać, że Aronofsky za punkt honoru postawił sobie trzymanie się zasady "show, don't tell". Wiele produkcji (zarówno tych starszych, jak i współczesnych) w dużej mierze omawia problem, a nie go pokazuje. Reżyser "Czarnego łabędzia" wykorzystał zaś techniki filmowania sprzyjające przetwarzaniu sensorycznemu, by obrazem (nie słowem) wygłosić puentę filmu.
W prologu spostrzegawczy widz zauważy, że sceny trwają tak długo jak w każdym innym filmie (od 90 sekund po dwie minuty). Pod koniec będzie zaś tak przebodźcowany kilkusekundowymi ujęciami, montażem równoległym (polegającym na przeplataniu dwóch rozgrywających się w tym samym czasie wątków) i obiektywem "rybie oko", że aż sam poczuje się, jakby zaliczył właśnie bad tripa.
Przeciętny film, który trwa 100 minut, składa się z minimum 600, maksimum 700 ujęć, natomiast "Requiem dla snu" liczy ich aż 2 tys. Tak duża liczba w mniejszym lub większym stopniu symbolizuje, jak prędko uzależnienie pochłania człowieka.
Kontrastem dla szybkich i wyostrzonych sekwencji są szerokie, puste kadry, tak samo nędzne, jak bohaterowie, gdy akurat potrzebują kopa. Temu wszystkiemu akompaniuje rewelacyjna muzyka Clinta Mansella, która z hip-hopowych rytmów lat 90. przeistacza się w elegijny utwór "Lux Aeterna" wzorowany na żałobnych kompozycjach Wolfganga Amadeusa Mozarta.
Dziennikarz Tim Greiving określił główny motyw muzyczny filmu, który w kolejnych latach często wykorzystywano przy zwiastunach (m.in. trailerze "Władcy Pierścieni: Dwie wieże"), jako "uzależniający uroboros rozpaczy".
Ponadto paleta barw w "Requiem dla snu" jest ograniczona. Szarość pozostaje szarością nawet w fazie wielkiego haju. Scenograf James Chinlund wpadł na pomysł, by z całego filmu usunąć kolor czerwony (z wyjątkiem sukni, na punkcie której Sara miała obsesję), co nie dość, że pomogło twórcom ujednolicić kompozycję, to dodatkowo ładnie podbijało przesłanie o narkotykach.
– Nigdy nie interesowała mnie heroina sama w sobie. Starałem się nie wspominać, jaki narkotyk brali bohaterowie, ponieważ czułem, że szerszy przekaz Selby'ego nie dotyczył konkretnej substancji – tak naprawdę dotyczył uzależnienia, a uzależnienie może przybierać dowolną formę. Jest tylko jedno ostre ujęcie z igłą wbijaną w ramię. Wiedziałem, że po raz pierwszy przerywając montaż hip-hopowy, dzielę się z ludźmi swoim stanowiskiem (red. przyp – na temat narkotyków) – mówił Aronofsky.
Rozdzierający serca występ Ellen Burstyn
Tylko jedna nominacja do Oscara – nie dla Jareda Leto ("American Psycho"), ani nie dla Jennifer Connelly ("Labirynt") czy Marlona Wayansa ("Straszny film"). Hollywoodzka weteranka Ellen Burstyn, którą publiczność widziała wcześniej w kultowym "Egzorcyście", niemal odrzuciła rolę Sary ze względu na obskurną tematykę filmu. Zmieniła dopiero zdanie po seansie "Pi", czyli debiutu pełnometrażowego Aronofsky'ego.
Dwie dekady po nakręceniu "Requiem dla snu" pięciokrotnie nominowana do złotej statuetki aktorka przyznała, że rolę wdowy z Coney Island ocenia wysoko w rankingu swoich dokonań. – O ile nie na samym szczycie – oznajmiła w rozmowie z "Vulture".
To Sara zaskarbia sobie największą empatię widzów. Z naiwnej kobiety w podeszłym wieku, która straciła męża i nie jest nawet świadoma tego, że powoli traci też syna, przeistacza się w obłąkaną staruszkę, która do samego końca nie wie, co się z nią tak naprawdę dzieje. Powiedzieć, że z całej trójki kończy najgorzej to tak, jakby nie powiedzieć nic.
Każdą minutę Burstyn wykorzystuje do tego, by zachwycić nas swoją wizją Sary. I by rozerwać nasze serca na drobne kawałki.
Eksperymenty dla młodych niezależnych
Eksperymenty przeprowadzone przez Darrena Aronofsky'ego na planie "Requiem dla snu" udowadniają, że film nie musi zainkasować kwoty liczącej siedem lub osiem zer, by zostać zapamiętany. Box Office'owa porażka w szerszej perspektywie nie zaszkodziła dziełu początkującego wówczas reżysera.
Autor "Czarnego łabędzia" i "Wieloryba" być może nie stworzył wybitnego pod względem samego scenariusza antynarkotykowego manifestu, za to pokazał, że czasem warto zastąpić kadr z serii "gadające głowy" czymś bardziej ryzykownym.
Młodzi twórcy kina niezależnego wciąż czerpią inspiracje od Aronofsky'ego, a ich niskobudżetowe produkcje znajdują teraz opiekę pod szyldem takich semi-mainstreamowych wytwórni filmowych jak A24.
Ważne było, aby pokazać tych bohaterów jako ludzi z życiem i twórczym dorobkiem. Marion - jej loft był przepełniony marzeniami o karierze w modzie. Tyrone był DJ-em, więc zainstalowaliśmy w jego mieszkaniu sprzęt DJ-ski. To była od początku historia o ludziach i o tym, jak łatwo jest im się wykoleić. Odpowiedzialnością scenografii było pokazanie optymizmu, potencjału tych postaci w obliczu mroku, którym podążały.