Jan Pietrzak powinien dziękować gwiazdom, losowi lub któremuś bóstwu za to, że nikogo nie zabił, gdy w poniedziałek zasłabł za kierownicą. Szczęśliwie ucierpiały tylko rzeczy materialne: ściana przychodni, płot, ogród. Taki incydent powinien skłonić odpowiedzialnego człowieka do głębokiej refleksji. Jednak zadowolony z siebie satyryk woli rozwodzić się nad tym, że to nie był wypadek, tylko kolizja. Serio?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Technicznie rzecz biorąc, Jan Pietrzak ma rację. Definicja wypadku zakłada, że w zdarzeniu musi dojść do śmierci jego uczestnika lub uszczerbku na zdrowiu, który trwa dłużej niż siedem dni. Związany z PiS kabareciarz faktycznie spowodował więc kolizję.
Jednak tylko zbiegowi okoliczności Pietrzak zawdzięcza to, że nie rozjechał na parkingu innego kierowcy, pasażera lub przypadkowego przechodnia. W związku z tym brnięcie w kwestie semantyczne wydaje się co najmniej nie na miejscu. I nie, to nie gafa, tylko początek krindżowej narracji Pietrzaka.
Dalsza część tekstu pod zdjęciem.
Czytaj także:
Nie wypadek, ale kolizja Jana Pietrzaka
Czytając jego wypowiedzi w "Super Expressie" i oglądając jego tłumaczenia w Republice, miałam wrażenie, jakby w kryzysie doradzała mu nędzna podróbka Olivii Pope, serialowej fikserki, która pomagała klientom wykaraskać się ze wszelkiego rodzaju kłopotów, ale przede wszystkim ratowała ich wizerunek.
To, co Pietrzak zrobił dobrze, to fakt, że zabrał głos od razu po kolizji, by przedstawić swoją wersję wydarzeń. Mógłby powiedzieć, że zdarzyło się to po raz pierwszy, że traktuje to poważnie, że się przebada i na tej podstawie podejmie decyzję dotyczącą prowadzenia auta. Sprawa narracyjnie zamknięta. Pietrzak poszedł jednak inną drogą, a jego radosna arogancja sprawia, że można złapać się za głowę.
Otóż dowiadujemy się, że Jan Pietrzak ma kłopoty z ciśnieniem. – Jestem sercowcem – przyznaje 87-latek. Satyryk wspomina, że w poniedziałek w Warszawie panowały niekorzystne warunki atmosferyczne – z jednej strony wysoka temperatura, z drugiej nadciągająca burza.
"Jakiegoś zawrotu głowy dostałem, kiedy wsiadałem do samochodu" - mówi artysta SE. A mimo to Pietrzak uruchomił auto i ruszył. Gość, któremu kręciło się przed oczami, postanowił mimo wszystko odpalić kilkutonową maszynę. Mógł poczekać, aż mu przejdzie, zadzwonić po kogoś, wezwać taksówkę, ale nie. Wolał przekręcić kluczyk w stacyjce i zabawić się w blaszaną ruletkę. – Trochę straciłem kontrolę nad samochodem – przyznaje Pietrzak. Finał – w którym miał więcej szczęścia, niż rozumu – wszyscy znamy.
Uderzające jest to, że opowiadając o tym wszystkim, Jan Pietrzak się śmieje. Dosłownie. Snuje krotochwilne gawędy o tym, że prawdopodobnie jest najstarszym kierowcą w Polsce. Podkreśla, że przez 70 lat nie miał żadnego wypadku ze swojej winy (w tym momencie można zapytać, a co z kolizją). Wymówki jeden do jednego przypominające to, co mówią zabójcy drogowi, bo nikt nie rozjechał nikogo na jezdni do czasu, gdy "szybko, ale bezpiecznie" to zrobił.
Monetyzacja zamiast refleksji
Jest moment – jeden, krótki moment – gdy Pietrzak zaczyna rozważać, czy ten incydent to nie jest znak, że może trzeba już zrezygnować z prowadzenia auta. Szybko jednak ucina ten wątek, nazywając go "lekką dygresją".
Wisienką na torcie samozadowolenia jest to, że Pietrzak wykorzystuje zagrożenie, które spowodował, do zarabiania kasy. Najwidoczniej uznał, że kolizja i związana z nią uwaga medialna to idealna okazja do monetyzacji, dlatego zaprosił widzów telewizji na swoje występy. – Zobaczycie, jaki jestem zdrowy na scenie – dodał z uśmiechem.
Nic tylko pogratulować dobrego samopoczucia, a na drodze chować się przed panem Janem. Tak na wszelki wypadek, choć to była tylko kolizja.