
Moment końca świata. Twojego świata. Uczucie, że dalej nic się nie wydarzy. Że jutra już nie będzie. – Mam takie swoje powiedzonko: "ja nie umrę, bo ja już nie żyję”. Wiem, że w moim życiu stało się już coś, co absolutnie miało mnie zabić. A jestem. Mam tę siłę. Jest takie pojęcie dezintegracji pozytywnej. To oznacza, że trzeba rozpadu, żeby na nowo się zbudować – mówi Żaneta Rachwaniec, psycholożka i socjolożka.
Alicja ma 40 lat i mówi, że składa się z "końców świata". Naliczyła trzy.
Pierwszy był w dzieciństwie. Miała 9 lat, kiedy koleżanka powiedziała, że święty Mikołaj nie istnieje. A to rodzice robią prezenty. Zacisnęła piąstki. Wściekła się. Od razu pomyślała: "Przecież moi rodzice nie mają pieniędzy". A jednak prezenty dostaje. To znak, że Mikołaj musi przychodzić do dzieci.
– Najpierw na skargę poszłam do nauczycielki. Gdy wróciła do domu, od progu powiedziałam siostrze: "Ania kłamie z Mikołajem". Usłyszałam wtedy: "No już nie jesteś taka głupia. Już nie trzeba cię kłamać" – opowiada.
Zapadła się w sobie. Czuła, jakby właśnie skończyło się dzieciństwo. I wszystko, w co przez ostatnie dziewięć lat wierzyła. Wszystko, na co czekała.
– Od tego momentu święta mnie nie cieszą – przyznaje. Dziś sama ma córkę. I nie rozumie, dlaczego nikt wtedy w empatyczny sposób z nią nie porozmawiał. Nie ubrał w inne, mniej bolesne słowa tej opowieści. Nie ukoił jej smutku.
Może to było przygotowanie na kolejne kryzysy.
Przez faceta
Była wtedy na studiach. Od trzech lat w szczęśliwym związku. Chociaż on przeważnie nie miał dla niej czasu. – Zostawił otwartą pocztę. W mailu była wiadomość od kobiety: "Wspaniale całujesz. Nie mogę doczekać się kolejnego spotkania" – wyrzuca słowa.
Dokładnie pamięta: miała na sobie obcisłe jeansy, top, półdługie włosy, a na nosie okulary. Łzy ciekły jej z oczu. Było upalne lato, a ona czuła się zamrożona. Sparaliżowana.
Alicja
Nie pomogło. W sercu czuła silny ucisk. Nie mogła oddychać. Upokorzenie. Chociaż wiedziała, że to nie ona powinna nosić wstyd.
– Wtedy mi się wydawało, że jutra już nie będzie. Że jeśli się położę, to już nie wstanę. Nie obudzę się – mówi smukła blondynka.
W kilka dni schudła 5 kilogramów. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że za kilka lat sytuacja się powtórzy.
Zaczęło się przewrotnie. Historię miłości Alicja opowiada chronologicznie. Pracowała wtedy jako dziennikarka, publikowała teksty w internecie. – Dziesięć lat temu ktoś w internecie wylał mi na głowę wiadro pomyj. Wywlekał w komentarzach sprawy prywatne, wręcz intymne. To były kłamstwa na mój temat – dziś żałuje, że wtedy z tą sprawą nie poszła na policję. Bardzo to przeżyła.
Osiem lat później wróciła do mężczyzny, z którym przed laty się spotykała. Nie mieszkali razem. Przez dwa lata ze sobą żyli, choć w osobnych domach, na własne rachunki. Znał jej rodziców. Nosił na barana jej córkę. Mieli wspólne plany, wyjazdy. Milion zdjęć.
– Na komunii mojej córki okazało się, że to on był... moim hejterem z 2015 roku. Sam się wydał. Okazało się, że to on wylewał na mnie wiadro pomyj. A potem napisał do mnie, że chce się spotkać, spróbować jeszcze raz. Mój hejter – denerwuje się Alicja.
– Nie kochałam go, ale dalej nie mogę uwierzyć, że ktoś, z kim jadłam, spałam i jeździłam na wycieczki okazał się takim skur***ynem – dorzuca.
Trzeci raz na głowę runął jej cały świat. Obrzydzenie, wstręt. Mówi, że nikomu już nigdy nie zaufa. Obrosła grubą skorupą.
Ale wzięła też z historii swoich końców siłę. – Po pierwsze już wiem, że mam prawo do końca świata. Mam prawo po zdradzie się rozpaść. Tyle przeżyłam, że jestem gotowa na kolejne końce świata – śmieje się. Ale nie żartuje.
Przez diagnozę
Kiedy usłyszała diagnozę, czuła, jakby pękło jej serce. A ciało się zamroziło. Było bezwładne. Co robić, kiedy słyszysz, że mężowi, z którym żyjesz od kilkudziesięciu lat, zostało parę miesięcy życia? Ewie dotąd się wydawało, że działasz. Ale ona nie potrafiła. Jakby ktoś splątał jej ręce. Zamiast szukać terapii w Stanach Zjednoczonych, przewracała na patelni kotlety mielone. Na twarzy zero emocji. Blada jak ściana.
– Nie umiem opisać, co wtedy czułam. Jakbym w ogóle tego nie pamiętała. Jakbym nie dopuszczała do siebie myśli, że to koniec – mówi 78-letnia Ewa. Minęło 12 lat.
Towarzyszyła mu w odchodzeniu, ale nieudolnie. Telefony do lekarzy, wizyty w szpitalach, wybieranie dresów, które nie będą uciskały schorowanego ciała – tym wszystkim zajmowały się dzieci i wnuki. Ona błądziła w swojej kuchni.
– To był koniec życia, które znałam. Koniec mężczyzny, z którym byłam od zawsze. Patrzenie na jego cierpienie było okropne. Strach, że odejdzie, kiedy będę z nim sama – jeszcze większy – przyznaje.
Ewa
Po pogrzebie było jej ciężko. Zasypiała przy włączonym świetle. Najlepiej, kiedy któreś z dzieci zostawało na noc.
– Długo nie widziałam sensu. Nie wiedziała, co mam robić i jak mam dalej żyć – dodaje.
Ale przyszedł ten moment, kiedy poczuła, że da radę iść dalej sama. Że jej życie się nie kończy. Zmienia się tylko jego porządek. I że pustka po nim będzie już zawsze.
Próbuje ją zasypać, zagłuszyć kryminałami, komediami, telenowelami. Ale wie, że na koniec dnia i tak się z nią zmierzy.
– To okropne doświadczenie dało mi siłę. I już wiem, że koniec świata zawsze jest początkiem czegoś innego. No, chyba że się zdrowie posypie – żartuje.
Przez pracę
Kiedy rozmawiamy o końcach świata, Kamila, 35 lat, od razu wypala: – Moje związane są z pracą. Ścieżkę kariery mam wyboistą. Ale w tym roku dobiłam do ściany.
W ciągu dziewięciu miesięcy dwa razy straciła pracę. Pierwszą ze swojej winy. Ale nie przepadała za nią. Druga okazała się pracą marzeń. – Bardzo się starałam. Przez trzy miesiące zrobiłam więcej niż w poprzedniej robocie przez dwa lata – mówi.
Kamila jest przesądna. Na okresie próbnym nie chciała mówić znajomym, gdzie pracuje. Żeby nie zapeszyć. Ale tym razem postanowiła powalczyć z wyniesionymi z domu uprzedzeniami. – Z takimi przekonaniami, że znowu na coś nie zasługuję. Że do niczego się nie nadaję – tłumaczy.
Nieśmiało więc, ale chwaliła się nową pracą. – Ostatecznie wyszło, jak wyszło – rozkłada ręce. Po trzech miesiącach zlikwidowali jej stanowisko. Nie przedłużyli umowy.
Przez pierwsze tygodnie trzymała się myśli, że może to pomyłka. – I byłabym w stanie wrócić do tej pracy, mimo że potraktowali mnie w taki sposób – mówi.
Ale kiedy koleżanka z biurka obok przejęła jej obowiązki, nadzieja umarła.
Kamila
– Czy to twój pierwszy koniec? – pytam.
– Podobnym momentem był koniec studiów. To przejście między karierą ucznia a pracą. Gdybym mogła coś zmienić, tobym to zrobiła. Ale tylko mając doświadczenie i mądrość z teraz. Ale wolałabym być na skraju końca swojego świata sprzed 12 lat niż teraz. Teraz najbardziej liczę na wygraną w Eurojackpot.
Jak przejść przez "koniec świata"?
Daria Różańska: "Prywatny koniec świata”, moment, kiedy wydaje się, że jutro nie przyjdzie. Trafiają do pani pacjenci z takimi doświadczeniami?
Żaneta Rachwaniec, psycholożka i socjolożka: Każdy na prywatny użytek inaczej nazywa ten swój koniec świata. To są i „trzęsienia ziemi”, i „całkowity rozpad”.
Co to właściwie jest?
Egzystencjaliści powiedzieliby, że są to sytuacje graniczne. Można je wykorzystać w sposób pozytywny. Ale można też w takim punkcie życia pozostać. W skrajnych przypadkach taki koniec świata może zakończyć się samobójstwem.
Każdy koniec świata to tak naprawdę przejście przez etapy żałoby.
O żałobie nie mówimy tylko w kontekście odejścia kogoś bliskiego.
Tak, są różne rodzaje żałoby. Nie chodzi tylko o żałobę po śmierci, ale i o żałobę po rozpadzie związku. Budowaliśmy przecież z tym człowiekiem życie, rozpada się ten dom, nie będzie dziecka, które było w planach.
Ale i nasze wyobrażenie o starości z człowiekiem, który jednak wybiera kogoś innego.
Dokładnie. To też może wpłynąć na naszą samoocenę. Bo to jednak prowokuje pytania: ile jestem warta, skoro odszedł do kogoś innego.
Musimy dać sobie czas na przeżycie żałoby. Czasami pacjentki pytają mnie, ile to może trwać. Zawsze odpowiadam, że „tyle, ile trzeba”. Mamy przecież uniwersalne etapy żałoby. Badania pokazują jednak, że ich kolejność nie musi być standardowa.
Jaki jest pierwszy etap takiej żałoby?
Na początku zwykle pojawia się szok, niedowierzania. Trochę na zasadzie, że to nie mogło się wydarzyć.
Jedna z bohaterek powiedziała, że nie pamięta, co czuła, kiedy dowiedziała się o chorobie męża.
Czasami nie pamięta się w ogóle tego odcinka czasu. Nie tylko emocji, ale też na przykład, kto i w jaki sposób nam to zakomunikował.
Jakie są kolejne etapy żałoby?
Później zwykle przychodzi złość, która może być skierowana i na siebie, i na innych, i na świat. Wszystko zależy od okoliczności. Często złość jest traktowana jako emocja przyjemniejsza, jest energetyczna, wybija z odrętwienia.
Kolejny etap to targowanie się, negocjacje. Ludzie wierzący zaczynają się wtedy na przykład modlić, składać jakieś obietnice. Byleby tylko wszystko jakoś się „odkręciło”.
Kiedy człowiek się orientuje, że nie będzie lepiej, to przychodzi faza głębokiego smutku, poczucia beznadziei. Tu też często pojawiają się objawy somatyczne: zaburzenia snu, apetytu. Tak jakby człowiek był w depresji. I wreszcie przychodzi etap akceptacji. Ale nie każdy dotrze do tego punktu.
Trzeba też pamiętać, by dawać sobie czas. Mówię często pacjentom, że „smutek musi się wysmucić”. Oczywiście robię rzeczy, które są dla mnie dobre (np. aktywność fizyczna, próba wyjścia do ludzi), ale jeśli potrzebuję poleżeć pod kocem i popłakać, to też mam na to prawo.
Co dobrego z takich absolutnie patowych sytuacji zabrać?
Paradoksalnie to przede wszystkim ten koniec świata pokazuje nam, że wcale nie jest końcem świata. Mam takie swoje powiedzonko: „ja nie umrę, bo ja już nie żyję”. Wiem, że w moim życiu stało się już coś, co absolutnie miało mnie zabić. A jestem. Mam tę siłę.
Jest takie pojęcie dezintegracji pozytywnej. To oznacza, że trzeba rozpadu, żeby na nowo się zbudować.
Imiona bohaterek zostały zmienione.
Zobacz także
