Premier ostatnio straszył Polaków strefą euro. Jak mówił w Polskim Radiu, nasz kraj chce być w strefie euro, ale "nie za cenę obniżenia wynagrodzeń ludziom o jedną trzecią". Odnosił się tym samym do sytuacji na Łotwie, gdzie euro wejdzie od 1 stycznia 2014 roku. Tyle tylko, że słowa Donalda Tuska zdają się kompletnie mijać z prawdą.
Donald Tusk w "Sygnałach Dnia" w pierwszym programie Polskiego Radia po raz kolejny odniósł się do tego, czy i kiedy Polska wejdzie do strefy euro.
Premier odniósł się do faktu, że na Łotwie euro ma zacząć funkcjonować od 1 stycznia 2014 roku. Na początku czerwca bowiem Komisja Europejska wydała raport, według którego nasz wschodni sąsiad spełnia wszystkie warunki przystąpienia do eurozony. Premierowi ten przykład posłużył do straszenia Polaków, ale zupełnie niesłusznie.
Łotwa zachęca Polskę do euro
Łotewscy politycy, choć dumni ze statystyk, zdecydowali o przyjęciu euro przy sporym sprzeciwie społeczeństwa. Według tamtejszych sondaży aż 62 proc. Łotyszów nie chce wspólnej waluty, w tym aż 24 proc. wyraziło wobec tego "stanowczy sprzeciw". To jednak nie poruszyło władz kraju. Premier kraju Valdis Dombrovskis mówił mediom, że przyjęcie euro wzmocni gospodarkę i ustabilizuje finanse jego kraju. – Alternatywą dla strefy euro jest wypchnięcie na peryferia Europy – przekonywał Dombrovskis.
Zarówno premier Łotwy, jak i tamtejszy minister finansów Andris Vilks, wielokrotnie twierdzili w mediach, że Łotysze przekonają się, jak dobre jest euro, gdy tylko zacznie ono funkcjonować. Vilks dodatkowo zachęcał w marcu Polskę, by "nie zwlekała" z przyjęciem euro. – Jeśli chcecie być silnym europejskim graczem, nie można ignorować faktu, że wszystkie decyzje na nadchodzące lata będą podejmowane bardziej w gronie eurostrefy niż w Brukseli. Dla tak dużego kraju, jak Polska to kwestia ambicji – mówił Vilks w rozmowie z Polską Agencją Prasową.
O co chodzi Tuskowi
Patrząc jednak po niedawnej wypowiedzi Donalda Tuska, polskiemu rządowi nie pali się do przyjęcia euro. Oczywiście, Polska jeszcze nie jest na to gotowa i nie wygląda na to, by był to istotny problem dla polityków. Ale warto zaznaczyć, że słowa premiera o "obniżce wynagrodzeń o 1/3", wydają się być wyssane z palca i służyć wyłącznie temu, by Polacy nie przyjrzeli się dokładnie, jak rządowi idą przygotowania do wejścia do strefy euro.
Tusk twierdzi, że "broni kieszeni Polaków" i ciąć nam pensji nie pozwoli. Nie wiadomo jednak, skąd szef rządu wziął w ogóle słowa o obniżce wynagrodzeń o 1/3. Być może chodziło mu o fakt, że na Łotwie w administracji publicznej mocno cięto wynagrodzenia w ostatnich latach, ale bynajmniej nie ze względu na euro. Po prostu w 2009 roku kraj ten znalazł się w ogromnym kryzysie (PKB spadło wówczas o 15 proc.) i robił wszystko, by z owego kryzysu wyjść. Zaś jedną z metod poprawy tej sytuacji były po prostu oszczędności na pensjach w administracji.
Słowa premiera a fakty
Mogło również chodzić o to, że na skutek reform przeprowadzanych przez Łotwę niezbędnych do przystąpienia do euro, wynagrodzenia w tym kraju spadły o 1/3. Ale takie stwierdzenie byłoby po prostu nieprawdziwe. – W latach 2008-2013 wynagrodzenia na Łotwie, w tamtejszej walucie wzrosły o 1,3 proc., w euro również wzrosły. Nie wiem więc skąd teza premiera o spadku wynagrodzeń o 30 proc. – mówi nam analityk finansowy serwisu Bankier.pl Piotr Lonczak.
Mało prawdopodobne też jest, w ocenie ekspertów, by po wejściu do strefy euro płace na Łotwie miały spaść aż o 33 proc. – Sądzę, że to jest rozsiewanie nie do końca prawdziwych informacji – mówi o wypowiedzi premiera analityk walutowy domu maklerskiego BOŚ i nasz bloger Marek Rogalski.
Tusk straszy
Nie wiadomo więc, dlaczego premier straszy, że przyjęcie euro miałoby dla nas oznaczać obniżkę wynagrodzeń o 1/3. Specjaliści nie spodziewają się bowiem, żeby po wejściu do strefy, zdarzyło się to u nas w kraju. Zagrożenia, związane ze wspólną walutą w Polsce, oczywiście są, ale zupełnie inne, niż to, co mówił w "Sygnałach Dnia" Donald Tusk.
– Straszenie, że wynagrodzenia spadną o 30 proc. to niewłaściwa droga – podkreśla Piotr Lonczas. I przypomina, że nawet za spadek wynagrodzeń nie odpowiada euro, tylko polityka danego państwa. Tak samo jak za inne, kryzysowe problemy, o których zawsze wspomina się w kontekście ewentualnych, negatywnych skutków dla Polski po przyjęciu wspólnej waluty.
Dlatego też nie należy patrzeć, czy po wejściu do strefy euro skończymy jak chociażby Hiszpania czy Grecja, bo gdyby kraje te – jak wskazuje Lonczak – wykorzystały euro do przeprowadzenia poważnych reform, to dzisiaj byłyby stabilne. Politycy jednak nie potrafili wykorzystać tej szansy. Jeśli więc w Polsce, po przyjęciu euro, stałaby się tragedia, to wyłącznie z winy polityków, a nie samej waluty.
– Euro stało się ostatnimi czasy takim wygodnym dla polityków chłopcem do bicia – stwierdza Lonczak.
Realnie nie stracimy
Oczywiście, gdyby Polska przystąpiła do strefy euro, o czym przypomina Marek Rogalski, zarabialibyśmy – w liczbach – mniej, niż w złotówkach. Ale wiadomym jest, że jeśli ktoś dzisiaj dostaje 2000 zł na rękę, to jego pensja w euro nie będzie wynosić 2 tysięcy, tylko około 500 euro, licząc w dużym przybliżeniu i uproszczeniu. Przy czym trzeba pamiętać, że w ten sposób nasze wynagrodzenia realnie nie maleją. Bardziej prawdopodobne już, że to ceny w kraju wzrosną, choć patrząc na przykładzie chociażby Estonii, nie są to wielkie wzrosty – w 2011 roku, tuż po przyjęciu wspólnej waluty, ceny skoczyły tam o 5 proc., zaś w 2012 roku o 3,9 proc.
Rogalski przyznaje jednak, że taka sytuacja może spowodować psychologiczne wrażenie biednienia. – Możemy czuć się biedniejsi w stosunku na przykład do Niemców, ale to nie oznacza, że pensje się zmniejszą – przekonuje analityk DM BOŚ.
Polska chce być w strefie euro, ale nie za cenę obniżenia wynagrodzeń ludziom o jedną trzecią – bo mniej więcej w takich proporcjach te decyzje łotewskie wyglądały.