
Wtorkowa konferencja rządu była jednym z najważniejszych wydarzeń w polskich mediach w ostatnim czasie. Nie tylko dlatego, że premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski niespodziewanie ogłosili wyjątkowo niepokojące dane dotyczące kondycji gospodarki. Równie ważne było bowiem to, co w świetle tych informacji dziennikarze zebrani na konferencji zrobili. A właściwie czego nie zrobili.
Media bardziej interesowało to, co Donald Tusk powie o konflikcie z Jarosławem Gowinem, czy opinia premiera na temat incydentu z jajkiem, którym obrzucony został prezydent Bronisław Komorowski na Ukrainie. Nie zabrakło także wciąż gorącego tematu uboju rytualnego i pytań o referendum w sprawie odwołania prezydent Warszawy. Walący się na naszych oczach budżet właściwie nikogo nie zainteresował.
Czy media mają pokazywać tylko to czego chcą oglądać miliony?
Media publiczne powinny spełniać funkcje wynikające z zasad zawodu dziennikarskiego: przedstawiać rzeczywistość wieloaspektowo, pokazywać jej uwarunkowania, w komentarzu wyjaśniać. Jest to szeroko rozumiana funkcja edukacyjna, niezbędna w państwie liberalnym, gdzie każdy z obywateli ma głos uczestnicząc w wyborze władz. Obywatel powinien rozumieć, by móc trafnie wybierać. CZYTAJ WIĘCEJ
Na wtorkowej konferencji rządu jak w soczewce skupiły się bowiem chyba wszystkie najważniejsze problemy polskiego dziennikarstwa. W tym ten z poziomem młodych kadr największych mediów. Podczas wakacyjnego spotkania z premierem w wielu przypadkach to właśnie młodzi zastępowali doświadczonych kolegów, którzy mogli tylko oglądać ten blamaż na urlopie. Prawda jest jednak, że od wielu lat konfrontacje polityków z dziennikarzami coraz rzadziej mają merytoryczny wymiar. Jeszcze dekadę temu politycy zwykle byli przypierani do muru tak długo, aż nie uchylili choćby rąbka skrywanej prawdy. Wielu wyprowadzonych z równowagi trudnym pytaniem odpuszczało nieświadomie.
Wtedy nikt na Wiejskiej konferencji specjalnie nie lubił. Dziś premier musiałby mocno się zdziwić, gdyby ktoś zadał mu pytanie, na które odpowiedzieć by nie chciał. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że poinformować obywateli o zmianie Polski z "zielonej" na "czerwoną" wyspę wyszedł nawet bez wsparcia rzecznika rządu, który każdemu szefowi gabinetu na świecie służy głównie do obrony przed trudnymi pytaniami. Nic więc dziwnego, że wielu twierdzi, iż dziś z polskich mediów tak naprawdę nie można się już niczego ważnego dowiedzieć. Dziennikarze sami bowiem tego nie wiedzą, bo nawet ich to nie interesuje.
Podobnie żenujący brak zainteresowania mediów poważnymi sprawami ocenia Agnieszka Burzyńska, reporterka sejmowa RMF FM. - Mam żal do moich kolegów z telewizji i z prasy, którzy w ogóle nie pojawiają się na ważnych konferencjach. Nawet dziennikarze telewizyjni przygotowujący główne materiały polityczne są bardzo rzadko. Oni na spotkanie z premierem często przysyłają praktykantów z wypisaną listą pytań - tłumaczy. A młodzi adepci sztuki dziennikarskiej zadają pytania, które nijak mają się tematu. I są tak przewidywalne, że żaden polityk nie musi obawiać się niespodziewanego ataku.
Niepokorność na sprzedaż? - „Do Rzeczy” cenzuruje publicystów.
Należący do Michała Lisieckiego tygodnik opinii ocenzurował tekst Pawła Kukiza. Mimo oskarżenia tytułu o promowanie Jarosława Kaczyńskiego, po krótkiej rozmowie z redakcją, lider zespołu „Piersi” zgodził się na kontynuowanie współpracy. CZYTAJ WIĘCEJ
Schlebianie gustom ma swoje granice?
Agnieszka Burzyńska przyznaje natomiast, że wiele racji o pracy polskich dziennikarzy ma dziś Adam Buła. Wielu żeruje bowiem na pracy kilku ambitnych kolegów i jedynie kreatywnie okrasza własną prozą przekopiowane informacje. Dziennikarka RMF FM podkreśla jednak, że wciąż w mediach pojawiają się młodzi ludzie, którzy aspirują do czegoś więcej. - Z młodymi dziennikarzami jest dziś bardzo różnie. Wielu jest takich, którzy przychodzą z zapisanymi pytaniami przełożonych, ale jest też kilka osób, które już sobie świetnie radzą. To głównie ludzie ze stacji telewizyjnych - ocenia.


