Wtorkowa konferencja rządu była jednym z najważniejszych wydarzeń w polskich mediach w ostatnim czasie. Nie tylko dlatego, że premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski niespodziewanie ogłosili wyjątkowo niepokojące dane dotyczące kondycji gospodarki. Równie ważne było bowiem to, co w świetle tych informacji dziennikarze zebrani na konferencji zrobili. A właściwie czego nie zrobili.
Premier poinformował we wtorek, że w budżecie państwa nagle zabrakło kolejnych 24 mld zł i ten problem rząd zamierza rozwiązać zawieszając na kilkanaście miesięcy pierwszy próg ostrożnościowy. Wielu zapewne spodziewało się więc, że gdy tylko głos dostaną dziennikarze, premier i minister zostaną przyparci do muru, by ujawnić całą prawdę o stanie polskich finansów publicznych i wytłumaczyć się z kontrowersyjnego manipulowania z progiem ostrożnościowym. Kiedy jednak do mikrofonu doszli przedstawiciele najpopularniejszych stacji, pytania o budżet... prawie nie padły.
"W mainstreamie coraz mniej ludzi na poziomie. (...) Wszyscy na jednym poziomie, poziom mediów zależy od tego, co przekleją" - komentował na Twitterze Adam Buła, wydawca dziennika "Polska The Times". "Zabrakło tylko pytania, czy prześladowanie ks. Lemańskiego nie jest zwyczajnym faszyzmem" - oceniał ironicznie pracę młodszych kolegów Rafał Ziemkiewicz. "To potwierdza wszystkie pretensje do naszego środowiska" - podsumowała Agnieszka Rucińska z Polskiego Radia.
Na wtorkowej konferencji rządu jak w soczewce skupiły się bowiem chyba wszystkie najważniejsze problemy polskiego dziennikarstwa. W tym ten z poziomem młodych kadr największych mediów. Podczas wakacyjnego spotkania z premierem w wielu przypadkach to właśnie młodzi zastępowali doświadczonych kolegów, którzy mogli tylko oglądać ten blamaż na urlopie. Prawda jest jednak, że od wielu lat konfrontacje polityków z dziennikarzami coraz rzadziej mają merytoryczny wymiar. Jeszcze dekadę temu politycy zwykle byli przypierani do muru tak długo, aż nie uchylili choćby rąbka skrywanej prawdy. Wielu wyprowadzonych z równowagi trudnym pytaniem odpuszczało nieświadomie.
Młodych nikt się nie boi, młodzi boją się wychylić
Wtedy nikt na Wiejskiej konferencji specjalnie nie lubił. Dziś premier musiałby mocno się zdziwić, gdyby ktoś zadał mu pytanie, na które odpowiedzieć by nie chciał. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że poinformować obywateli o zmianie Polski z "zielonej" na "czerwoną" wyspę wyszedł nawet bez wsparcia rzecznika rządu, który każdemu szefowi gabinetu na świecie służy głównie do obrony przed trudnymi pytaniami. Nic więc dziwnego, że wielu twierdzi, iż dziś z polskich mediów tak naprawdę nie można się już niczego ważnego dowiedzieć. Dziennikarze sami bowiem tego nie wiedzą, bo nawet ich to nie interesuje.
- Media się zmieniają. Mają problemy i rozpaczliwie walczą o terytorium. Przed jakość stawiają więc to, by mieć możliwie duży zasięg - tłumaczy w rozmowie z naTemat Mariusz Ziomecki, wieloletni redaktor naczelny kilku dzienników, magazynów i stacji telewizyjnych. Ten zasięg oznacza schlebianie gustom większości, a większości Polaków ważne sprawy nie interesują. - Niedawno przeczytałem, że w Polsce mniej osób jest w stanie skonsumować poważne ekonomiczne teksty niż tych, którzy kwalifikują się do MENSA. Dziennikarze zachowują się zatem dość racjonalnie, ale to jest właśnie ten przykry problem - stwierdza.
Ziomecki przekonuje, że informacje dotyczące trudnych zależności w ekonomii, czy polityce interesują zaledwie ułamek Polaków. - Gdyby więc dziennikarze nie zadali takich popularnych pytań, a te właściwie, być może dostaliby w redakcji solidny ochrzan od swoich wydawców - tłumaczy. - W dojrzałych demokracjach, gdzie istnieją prawdziwe media publiczne, mamy na konferencjach ich przedstawicieli, którzy zadają właśnie trudne pytania. Bo oni wylecieliby z pracy, gdyby ich nie zadali - dodaje.
Na konferencje prawie nikt już nie chodzi
Podobnie żenujący brak zainteresowania mediów poważnymi sprawami ocenia Agnieszka Burzyńska, reporterka sejmowa RMF FM. - Mam żal do moich kolegów z telewizji i z prasy, którzy w ogóle nie pojawiają się na ważnych konferencjach. Nawet dziennikarze telewizyjni przygotowujący główne materiały polityczne są bardzo rzadko. Oni na spotkanie z premierem często przysyłają praktykantów z wypisaną listą pytań - tłumaczy. A młodzi adepci sztuki dziennikarskiej zadają pytania, które nijak mają się tematu. I są tak przewidywalne, że żaden polityk nie musi obawiać się niespodziewanego ataku.
Taki od czasu do czasu próbują przepuszczać jedynie młode wilki prawicowej publicystyki z Samuelem Pereirą z "Gazety Polskiej Codziennie" na czele. Także i w tym przypadku rzadko udaje się jednak nawiązać merytoryczny dialog. Częściej pytania zacietrzewionych przeciwko rządowi prawicowców po prostu wzbudzają śmiech na sali. - Rzeczywiście chyba minęły już czasy trudnych pytań. Dziennikarze sejmowi stali się trochę przewidywalni w podejmowanych tematach i właściwie dawno mnie już niczym nie zaskoczyli - mówi mi rzecznik jednej z partii. - Z punktu widzenia mojej pracy, trudno ubolewać - dodaje.
Schlebianie gustom ma swoje granice?
Agnieszka Burzyńska przyznaje natomiast, że wiele racji o pracy polskich dziennikarzy ma dziś Adam Buła. Wielu żeruje bowiem na pracy kilku ambitnych kolegów i jedynie kreatywnie okrasza własną prozą przekopiowane informacje. Dziennikarka RMF FM podkreśla jednak, że wciąż w mediach pojawiają się młodzi ludzie, którzy aspirują do czegoś więcej. - Z młodymi dziennikarzami jest dziś bardzo różnie. Wielu jest takich, którzy przychodzą z zapisanymi pytaniami przełożonych, ale jest też kilka osób, które już sobie świetnie radzą. To głównie ludzie ze stacji telewizyjnych - ocenia.
Burzyńska przyznaje jednak, że wydawcy oczekują dziś, by przynieść do redakcji raczej chwytliwy materiał o jajku rozbitym na marynarce prezydenta niż o dziurze budżetowej, której przyczyn powstawania prawie nikt nie rozumie. - Kiedyś było też tak, że to my trochę decydowaliśmy o doborze tematów. Teraz panuje dyktat słuchaczy, widzów, czy czytelników, którzy nie lubią skomplikowanych spraw. Wielu nie chce przecież nawet przebrnąć dalej niż tytuł - stwierdza.
Czy zatem od mainstreamu można się jeszcze czegokolwiek ważnego dowiedzieć? - Ludzie wciąż zainteresowani ważnymi sprawami nie oczekują już, że znajdą tam coś takiego - odpowiada Mariusz Ziomecki. Jego zdaniem, tego stanu rzeczy nie można jednak zaakceptować w obecnej formie. Kto chce głębokiej analizy znajdzie ją dziś z łatwością w wyspecjalizowanych tytułach, ale na tych, którzy mają dostęp do najszerszego grona odbiorców wciąż spoczywają pewne obowiązki. - Bo nie można mówić o świadomym elektoracie, który potrafi prowadzić dialog z władzą w sytuacji, gdy przez media obywatele są takimi debilami np. ekonomicznymi jak na to teraz wygląda - mówi wprost.
Czy media mają pokazywać tylko to czego chcą oglądać miliony?
Media publiczne powinny spełniać funkcje wynikające z zasad zawodu dziennikarskiego: przedstawiać rzeczywistość wieloaspektowo, pokazywać jej uwarunkowania, w komentarzu wyjaśniać. Jest to szeroko rozumiana funkcja edukacyjna, niezbędna w państwie liberalnym, gdzie każdy z obywateli ma głos uczestnicząc w wyborze władz. Obywatel powinien rozumieć, by móc trafnie wybierać. CZYTAJ WIĘCEJ
Niepokorność na sprzedaż? - „Do Rzeczy” cenzuruje publicystów.
Należący do Michała Lisieckiego tygodnik opinii ocenzurował tekst Pawła Kukiza. Mimo oskarżenia tytułu o promowanie Jarosława Kaczyńskiego, po krótkiej rozmowie z redakcją, lider zespołu „Piersi” zgodził się na kontynuowanie współpracy. CZYTAJ WIĘCEJ