Sieciówki uchodzą za miejsce, gdzie każdy może się ubrać w miarę dobrze i w miarę tanio. Niestety, "tanio" w sieciówkach jest bardzo względne. Polskie oddziały kilku globalnych firm wychodzą bowiem z założenia, że Polak może zapłacić więcej niż np. Niemiec. I faktycznie "przepłacamy", chociaż nawet o tym nie wiemy. Jakim cudem? Niektóre ze sklepów stosują wyjątkowo wysoki przelicznik euro na złotówki. Wystarczy zakleić oryginalną cenę.
Za spodnie z sieciówki płacimy 200 złotych, za t-shirt 100, a za płaszcz 900 – chociaż w zasadzie za tę samą cenę można już kupić markowe, dobre ubrania? Z jednej strony, na pewno jest to koszt marki – wszak nawet sieciówka ma swoją reputację. Z drugiej, płacimy też za... polskie realia. Bo chociaż mogłoby się wydawać, że produkty sieciówek przynajmniej na terenie Europy powinny być chociaż w zbliżonych cenach, to w Polsce często przepłacamy.
Drożej niż w euro
Okazuje się bowiem, że ceny ubrań w polskich oddziałach są często wyższe, niż tych samych rzeczy w Niemczech, Hiszpanii i innych krajach Europy. Poinformował nas o tym jeden z Czytelników, który pracuje w branży odzieżowej już od 20 lat. Jak wyjaśnia, sieciówki często manipulują cenami w złotówkach, żeby po prostu więcej zarobić.
– Polecam zrywać naklejki z ceną w PLN, żeby zobaczyć ile dana rzecz kosztuje w euro. Gdybyśmy mieli płacić cenę w obcej walucie, wyszłoby taniej – mówi nam pracownik jednej z sieciówek. Okazuje się, że cena "po przeliczeniu" jest zaskakująco duża i wyższa niż wynosi aktualny kurs walut. W czasach, gdy euro kosztowało 3 złote przepłacaliśmy najwięcej. Ale i dzisiaj okazuje się, że cena w euro, po przeliczeniu wg aktualnego kursu, i tak jest niższa, niż ta podana oficjalnie w PLN. W ten sposób sklepy dodają nawet 20 proc. ceny.
Raz taka sprawa wyszła na jaw – w Szczecinie w 2009 roku, gdzie polskie ceny odpowiadały kursowi euro na poziomie... 6 złotych. Czyli - o wiele za duże. Wówczas wszystko rozeszło się po kościach, a przedstawiciele sklepu wyjaśniali, że ceny ustalane są indywidualnie dla wszystkich produktów.
Jak przepłacić o 200 zł
Od tamtej pory zmieniło się... niewiele. Sprawdziłem ceny w warszawskich centrach handlowych. I niestety, faktycznie jest tak, że wiele produktów kosztuje znacznie więcej, niż wynikałoby to z ceny w euro i kursu tej waluty. Przykład poniżej: marynarka. Cena oryginalna: 99 euro. Cena polska: 599 złotych. Przy kursie 4,2 złote przepłacamy o ponad 150 złotych.
Kolejna rzecz: buty. Ot, zwykłe, podobno skórzane, niby-eleganckie. Cena: 359 złotych. W euro zaś musielibyśmy zapłacić... 59 euro. Gdyby przeliczyć to po obecnym kursie, czyli 4,2 złote, wychodzi raptem 252 złote.
Podobnie jest z płaszczem, który biorę do ręki: 899 złotych, podczas gdy pod spodem jest cena 149 euro. Po aktualnym kursie wychodzi to dokładnie 675 złotych. Widać różnicę, prawda? O tajemnicze różnice w cenie spytałem wprost jedną z osób pracujących w sklepie. Dziewczyna przyznała, że obsługa raczej nie zna cen "oryginalnych", bo obowiązujące są te w złotówkach.
Co jeśli ktoś chciałby zapłacić w euro? W niektórych sklepach taka możliwość istnieje. Wtedy jest to możliwe, ale kurs przelicza się przy kasie według odgórnie ustalonych limitów.
Warto przy tym podkreślić, że poznanie ceny w euro to trudna sprawa – bo pracownicy jej nie znają, a samemu naklejki zedrzeć nie można. De facto więc klient nie ma szansy, by to sprawdzić i dowiedzieć się, ile przepłaca. Chyba że wbrew przepisom zerwie naklejki.
Różnice w cenach są różne i nie dotyczą wszystkich produktów. Niektóre bowiem kosztują dokładnie tyle samo, co w euro. Inne – tylko trochę więcej. W przypadku np. t-shirtów dopłacamy zazwyczaj "tylko" 10-20 złotych. Ale już płaszcze, skórzane torby, marynarki czy buty mogą być o 200-300 złotych droższe. Reguły na to nie ma – wygląda jakby firmy po prostu "dorabiały" tam, gdzie możliwe. Polski konsument po prostu zapłaci, a czy 400, czy 600, to przecież już mniej istotne...
Robią tak wszyscy...
– Ten zabieg z podnoszeniem cen w PLN stosuje, niestety, większość firm w Polsce – mówi nasz informator. Oczywiście, są wyjątki – w niektórych sklepach na metkach cena podana jest we wszystkich walutach – jasno, bez żadnego zaklejania.
O sprawę zapytaliśmy przedstawiciela firmy Inditex – jednego z największych producentów sieciowych ubrań. Okazuje się, że kurs euro nie ma nic wspólnego z ceną w złotówkach. – Ceny dla wszystkich produktów ustalane są indywidualnie, obowiązują na terenie całej Polski, ale nie ma żadnego przelicznika z euro. Wszystkie ceny ustalane są adekwatnie do warunków na rynku – podkreśliła przedstawicielka Inditexu.
... Ale mają powody?
Jak zaznaczyła moja rozmówczyni, czynników wpływających na cenę jest mnóstwo. I, niestety, część z nich sprawia, że polskie oddziały muszą podnosić część cen. Jak chociażby podatek VAT, który w Niemczech wynosi 19 proc., u nas – 23 proc.
Kolejny aspekt: w Polsce w zasadzie nie istnieje zjawisko ulic handlowych. Sieciówki nie mają też sklepów po prostu na ulicach – zdarza się to sporadycznie. Zakupami w naszym kraju rządzą centra handlowe. Na przykład w Warszawie: siedem na osiem sklepów Zary znajduje się w galeriach. Podobnie ma się sprawa z innymi markami Inditexu i innymi miastami. W wielu z nich sklepy sieciówek znajduje się tylko w galeriach.
Koszty utrzymania sklepów w centrach są o wiele wyższe niż na ulicach – szczególnie w prestiżowych galeriach. Sklepy muszą więc gdzieś dorabiać, by pokrywać te różnice. Dla porównania: w Wiedniu czy czeskiej Pradze na 5-6 sklepów 2-3 zawsze są na ulicach.
Idź gdzie indziej
Takich czynników są dziesiątki, a przecież trzeba pamiętać o tym, że firmy sprzedają, by zarobić – a nie wyjść na zero.
Wygląda więc na to, że przepłacamy, ale nie z powodu chciwości polskich oddziałów niektórych sieciówek, a po prostu warunków prowadzenia biznesu w Polsce. Co nie zmienia faktu, że następnym razem, kiedy pójdziemy na zakupy, warto zobaczyć, czy akurat nasz produkt nie jest droższy niż oryginalnie – i po prostu wybrać inny, w innym sklepie.