Największy przeciwnik Hanny Gronkiewicz-Waltz, Piotr Guział, zachęca: nie jesteś zameldowany w Warszawie, nie płacisz tu podatków, ale i tak zagłosuj. Zaraz zaraz, tylko dlaczego ktoś, kto od siebie daje o wiele mniej, ma w takim samym stopniu co ja, decydować o losie władz, miasta, ostatecznie – mojego życia i pieniędzy?
Piotr Guział, który jest pomysłodawcą odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, chwyta się każdej możliwości, by odwołać obecnie urzędującą prezydent. Do tej pory był dość pewny tego, że jeśli referendum się odbędzie, to Gronkiewicz-Waltz straci urząd. Teraz jednak coraz częściej nad przeciwnikami pani prezydent wisi widmo frekwencji – jeśli ta będzie niewystarczająca, to referendum nie będzie ważne.
Kiedy okazało się już, że do referendum może pójść za mało warszawiaków, Guział zaczął więc namawiać do głosowania nawet tych, którzy nie są tu zameldowani i nie płacą w Warszawie podatków. W wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" Guział stwierdza:
Mówiąc "pozostali" Guział ma na myśli wszystkich płacących w Warszawie podatki. Dla nich bowiem szykowana jest Karta Warszawiaka, która ma wprowadzać szereg przywilejów dla osób płacących w stolicy podatki. Piotr Guział sięgnął tutaj szczytów demagogii, bo jako samorządowiec musi wiedzieć, że miasto pokrywa aż 60 proc. kosztów utrzymania całej komunikacji miejskiej. Komunikacji, z której przyjezdni korzystają, ale na którą nie płacą bezpośrednio podatków.
Guział sam się gubi
Twierdzenie, że przyjezdni studenci powinni głosować za odwołaniem Gronkiewicz-Waltz, bo są traktowani gorzej od studentów płacących tu podatki, to kompletny absurd. Głównie dlatego, że Karta Warszawiaka – w moim odczuciu – ma być narzędziem zachęcającym do płacenia tu podatków, a nie narzędziem dyskryminacji. Problemem nie jest fakt, że miasto musi dopłacać, problemem jest fakt, że musi dopłacać, kiedy budżet mu trzeszczy w szwach – głównie dlatego, że przyjezdni podatków tu nie płacą.
W innym tekście prezentowałem zresztą wyliczenie "Obserwatora Finansowego" za 2011 rok, pokazujące te zależności. Według niego, w tamtym roku podatki w stolicy powinno zapłacić co najmniej 300 tysięcy osób więcej. Gdyby tak się stało, budżet miasta powiększyłby się o ok. 900 milionów złotych – czyli prawie tyle, ile dzisiaj miastu w budżecie brakuje. Na 2013 dochody zaplanowano na 12,98 miliarda złotych, a wydatki na 13,9 mld.
Nota bene, oburzenie Guziała jest zabawne, bo kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz kartę zaprezentowała, on ją krytykował. Twierdzi, że to "ochłapy dla warszawiaków" i oferta nie jest tak ciekawa i atrakcyjna, jak można się było spodziewać – czyli, że powinni dostać więcej. A teraz nagle się okazuje, że karta jest zła, bo przez nią przyjezdni studenci mają drożej?
Kto i ile daje od siebie
Mimo tych aspektów – o których Piotr Guział na pewno wie – polityk namawia, by przyjezdni, nawet jak nie płacą podatków, głosowali. Ja się temu sprzeciwiam. Oczywiście wiem, że wszyscy tutaj mieszkający w jakiś sposób przyczyniają się do rozwoju miasta, chociażby wydając tu pieniądze na zwykłe konsumenckie potrzeby. Nadal jednak, jeśli chcesz decydować o tym, jak pieniądze samorządu są wydawane, dawaj temu samorządowi tyle samo, co wszyscy inni.
Do tego bowiem głównie sprowadza się rola samorządu. Nie tylko, ale jednak wszystko kręci się wokół kasy. Zależność dla mnie jest prosta: chcesz decydować o tym, kto i jak będzie wydawał pieniądze samorządu, płać temu samorządowi podatki.
Przyjezdni bowiem często nie mają świadomości wszystkich wyżej wymienionych rzeczy. Narzekania na podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej słyszałem już wielokrotnie, głównie od przyjezdnych. Niektórzy nawet postulują, żeby było za darmo, bo przecież "gdzie indziej tak się da". Na przykład w Tallinie. Tyle, że jesteśmy w Polsce, a nie Estonii i trudno te dwa kraje gospodarczo w jakikolwiek sposób porównywać.
Odwołać HGW za bilety to absurd
Wyobrażam sobie jak tacy narzekacze – w dużej mierze wspomniani przez Guziała studenci – idą na referendum żeby odwołać Hannę Gronkiewicz-Waltz. Za to, że bilety są za drogie. O tym, że są drogie, bo oni nie płacą podatków, nie wiedzą, ale zagłosować pójdą. Przy okazji wybiorą osobę, która będzie kreować politykę miasta na wielu innych obszarach, ale kto by się tym przejmował.
Jakkolwiek prawo faktycznie dopuszcza możliwość głosowania dla osób nie płacących tu podatków, zdecydowanie wolałbym, żeby takie osoby na referendum nie szły. W procesie finansowania miasta uczestniczą bowiem połowicznie – więc dlaczego miałyby mieć pełne prawo głosu? Najbardziej jednak pragnąłbym, żebyśmy wszyscy w tym procesie uczestniczyli tak samo – czytaj, tak samo konsumowali, jak i płacili podatki.
Obecnie bowiem wygląda to tak, jak byśmy wszyscy byli na jednej imprezie, którą mieliśmy zorganizować wspólnie, ale zrzutkę zrobiło tylko kilkanaście osób. Zaś o tym, jaka ma lecieć muzyka, decydować będą wszyscy.
Polonia bez prawa głosu
Gdy wyraziłem takie przekonanie w towarzystwie, jedna z koleżanek spytała: czy w takim razie Polonia za granicą też ma nie brać udziału w wyborach?
Zawahałem się tylko na chwilę, bo faktycznie – czym różni się jedno od drugiego? Ba, w przypadku Polonii taki pogląd jest nawet bardziej uzasadniony – bo nie tylko nie płaci ona tu podatków, ale często nie ma styczności z tym, co dzieje się w kraju.
Nie wątpię, że część Polaków za granicą gorliwie śledzi wszystkie wydarzenia w kraju, ale skoro zdecydowali się tutaj nie mieszkać, nie funkcjonować w tutejszej przestrzeni, to czemu mieliby brać udział w tej przestrzeni kształtowaniu? Przestrzeni, w której 38 milionów ludzi musi potem jakoś żyć.
Skończmy z emo-polityką
Nie odmawiam prawa do bycia Polakiem, ale prawa do głosowania – tak. Najwyższy czas, żebyśmy przestali postrzegać politykę w kategoriach emocjonalno-ideologicznych, wartości, a zaczęli na nią patrzeć jak na kwestię zarządzania naszymi własnymi pieniędzmi. I bardzo mi się nie podoba, kiedy Piotr Guział zachęca do tego, by zarządzających m.in. moimi pieniędzmi wybierali ludzie, którzy sami do funduszu nie dokładają.
Warto przy tym zaznaczyć, że nie wyklucza to bezrobotnych. W ich przypadku nie jest to bowiem kwestia niechęci do płacenia podatków czy płacenia ich w jakimś miejscu - tylko tego, że chwilowo nie mają pracy. Biorąc pod uwagę fakt, że bezrobotni rejestrują się w urzędach w poszukiwaniu pracy, oczywiste jest, że płacić podatki będą - w miejscu zamieszkania.
Chcesz być odpowiedzialny za polityczny kształt miasta – proszę bardzo, ale jednocześnie bądź odpowiedzialny za jego stan finansów. Bo jedno z drugim jest nierozerwalnie związane.
Jeżeli ktoś mieszka w Warszawie, nawet gdy nie płaci podatków, ma prawo głosować, wystarczy, że dopisze się do rejestru.
Nie powinno być trudno namówić zwłaszcza studentów czy doktorantów, by się dopisali i wzięli udział w referendum. Przecież ta ekipa nie jest im przyjazna. Studenci, którzy przyjechali do Warszawy, będą mieli mniejszą ulgę na bilety niż pozostali.