
W Niemczech przed kilkoma dniami zmarł Kadir Nurman, człowiek, który stanął za kulinarną rewolucją sporej części globu. Skroił on bowiem (na miarę) pierwszego na świecie kebaba. Dziś u naszych zachodnich sąsiadów sprzedaje się trzy miliony kebabów dziennie – strach pomyśleć, jak ta statystyka wyglądałaby w Polsce, w kraju sosem łagodnym i ostrym płynącym.
REKLAMA
"Piłeś - nie pisz" – znacie to, niedawno chyba, utarte powiedzonko? Ja od dziś* wprowadzam nowe, świeckie porzekadło: „piłeś - nie jedz kebaba”.
Nie są ani wyjątkowo smaczne, ani wyjątkowo zdrowe, pachną też mocno niesympatycznie. Najbardziej smakują nam, gdy po kilku "głębszych" wędrujemy piątkową nocą przez miasto, nasze żołądki robią się irytująco puste, a zmysły są (jeszcze przyjemnie) stępione. A gdy budzimy się rano (przed Teleexpressem) z bólem głowy i brzucha, a także nieprzyjemnym posmakiem w ustach, to na samą myśl o tłustym, oblanym sosem kebabie, robi nam się jeszcze gorzej.
A mimo to, gdy przejść w ciągu dnia, choć nocą także, przez centrum Warszawy, kolejki do lokali ze wspomnianą turecko-grecko-polską strawą rozlewają się wzdłuż chodnika jak sos wyciekający z kebaba. Nieważne kto – dziewczyny odszykowane na imprezę, dresiarze, punki, „kołnierzyki”, business woman – wszyscy jak jeden mąż co jakiś czas wypowiadamy magiczną frazę: „na cienkim poproszę”.
Mimo że – tak jest w moim przypadku, a Waszym? – obiecuję sobie, że nigdy więcej nie wyciągnę ręki po zawinięty rulonik z mięsno-warzywną konsystencją w środku, to szybko zapominam o mojej (słabej...) silnej woli i, np. wychodząc z pracy i nie mając sił na domowe pichcenie, myślę sobie: „w sumie czemu nie, na nic więcej nie mam czasu, a tu zjem szybko i tanio”. Dopiero ból brzucha przypomina mi o mojej (jednak!) silnej woli – nigdy więcej kebaba – niech ginie!
Przyznam się Wam do jeszcze jednej rzeczy – mimo spokojnego charakteru nie ma dla mnie bardziej irytującego i odrzucającego widoku niż człowiek wcinający kebaba w komunikacji miejskiej. Po pierwsze jego zapach (kebaba, nie człowieka), niekoniecznie sympatyczny, unosi się po całym autobusie/wagonie metra/tramwaju. Po drugie odrażający jest już sam widok umazanej sosem facjaty szanownego jegomościa, którego pół kebabowego posiłku wylądowało już dawno obok siedzenia, pod nogami współpasażerów.
Dlatego skrytym kebabożercom mówię zdecydowanie: nie!
Chciałbym kiedyś zobaczyć moje miasto bez wszechobecnych kebabowych budek, które dla mnie, jako warszawiaka, są jeszcze większą zmorą niż "hot-spoty", czyli budy z automatami do gry. Do hazardu bowiem nigdy nie miałem ciągot, a zjeść szybkiego kebaba – owszem, niestety zdarzało mi się. Dziś myślę, że chyba jednak wolę wrzucić piątaka do „jednorękiego bandyty” niż uraczyć się potrawą z Efesu/Małej Turcji/Faraona (niepotrzebne nazwy skreślić) – przynajmniej się nie rozchoruję, a może i wygram jakiś grosik?
Aha, na koniec jeszcze jeden gryz kebabowej statystyki zawiniętej w cienkie ciasto pita – TNS OBOP ogłosił niedawno wynik badań, w których sprawdzano, gdzie Polacy najchętniej stołują się na mieście. Wyszło na to, że co czwarty mieszkaniec nadwiślańskiego kraju, jeśli już je coś poza domem, to jest to kebab. Skrawki mięsa zawinięte w cienką bułeczkę i doprawione sosem i warzywami serwuje już co trzeci lokal gastronomiczny (!) w Polsce.
*Śmiało – kto od czasu publikacji niniejszego tekstu przyłapie mnie, gdy ukradkiem pałaszuję kebaba w bramie, bądź – co gorsza – obnoszącego się z tym konsumując go idąc ulicą bądź jadąc metrem (fuj...), tego zapraszam na smaczny, zdrowy (i tani!) obiad. Jak mamy jadać na mieście – wybierzmy bar mleczny, a skrawki drobiu bądź baraniny zostawmy (w ostateczności) na piątkową noc, gdy wracając do domu przymieramy z głodu, a w nasza lodówka świeci pustkami.
