
Jarosław Gowin i Przemysław Wipler zaproponowali, by dzieciom przyznać prawa wyborcze. Głosować mieliby za nich rodzice. W efekcie rodzice, mając dwoje dzieci, dostawaliby 4 głosy do dyspozycji. Politycy tłumaczą, że takie rozwiązanie jest dobre dla wszystkich, bo oznacza dbanie o demografię. Ale chyba nikt inny ich postulatu nie popiera. – To absurd – ocenia prof. Ryszard Bugaj. "Schizofrenia konserwatystów", "groteska" – tak eksperci określają projekt Gowina.
Póki co jednak Razem Polska trzyma się koncepcji, że 1 dziecko = 1 głos. Na uwagi dziennikarzy, że to wprowadziłoby dużo komplikacji w systemie głosowania i ordynacji wyborczej, politycy odpowiadali: – Komplikacja w kartach do głosowania? Komplikacja będzie z krajem z powodu sytuacji demograficznej. Karteczki do głosowania można uporządkować, pomyśleć nad tym, opisać i doprowadzić do porządku legislacyjnego – przekonywali.
Politycy muszą brać pod uwagę fakt, że rodziny, dzieci, to czynnik napędzający gospodarkę i pomyślność w przyszłości, dla wszystkich obywateli. To pomysł na to, by poprzez ten akt wyborczy zobaczyć całą rodzinę, nie tylko rodziców.
"Absurd!"
Czy taki projekt ma jakikolwiek sens? Zdaniem moich rozmówców – nie bardzo. – To absurdalny pomysł, który pojawił się po to, by zaabsorbować opinię publiczną – ocenia prof. Ryszard Bugaj, ekonomista, były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dr Robert Sobiech, socjolog polityczny z Uniwersytetu Warszawskiego, przypomina z kolei: – To kłóci się z zasadą równości. Czemu ludzie bez dzieci mieliby być dyskryminowani?
To jest pomysł z piekła rodem, występujący tylko w krajach muzułmańskich, nieeuropejski standard
Dyskryminacja obywateli?
Również socjolog polityczny dr Robert Sobiech uważa, że taka propozycja kłóci się z zasadą równości, zaś oddanie głosu dzieci rodzicom byłoby po prostu dyskryminowaniem osób bezdzietnych. Jednocześnie zauważa, że ten niezbyt fortunny pomysł "przykrył kilka ciekawych propozycji" Gowina. – Nie znam intencji autorów i nie wiem, czy ten projekt został zgłoszony niefortunnie wśród kilku innych, dobrych, czy chodziło o efekt bardzo wąsko rozumianego PR-u: ważne, żeby o nas mówili, nieważne, jak – ocenia dr Sobiech.
Warto przy tym zaznaczyć, że nie jesteśmy pierwszym krajem, który się nad tym zastanawia. Faktem bowiem jest, że w kilku europejskich, i nie tylko, państwach, proponowano już przyznanie dzieciom praw wyborczych. Samą ideę oficjalnie stworzył demograf Paul Demeny w 1986 roku, ale w Niemczech dyskutowano o tym już w 1910 roku, zaś we Francji – w latach '20. XX wieku. "Demeny voting", bo tak powszechnie określa się taki model od imienia jego twórcy, było tematem rozmów w wielu krajach ze starzejącymi się społeczeństwami.
To pomysł niegodny byłego ministra sprawiedliwości.
Niemiecki parlament w latach 2003 i 2008 odrzucił już takie projekty. Teraz, w 2013, nad wprowadzaniem takich rozwiązań dyskutuje się w Austrii – a argumentem "za" jest, tak jak i u nas, słaba sytuacja demograficzna. Również w Japonii wciąż się o tym debatuje, ale póki co nie ma żadnych konkretnych decyzji w tej sprawie. Podobnie było na Węgrzech – w 2011 rządząc wówczas koalicja zastanawiała się nad wprowadzeniem "głosowania rodzinnego", ale ostatecznie przyznała, że póki co nie jest i nie będzie to możliwe.
Ekspertka Kongresu Kobiet ds. rodziny i polityki społecznej Jolanta Banach, była wiceminister pracy i polityki społecznej, uważa, że jeśli chcemy wspierać rodziny, to nie tędy droga. – Jeżeli to pomysł na to, by zmieniać politykę prorodzinną, to nietrafiony – ocenia. Jak wyjaśnia, nawet połączenie tego z ulgami podatkowymi nie wystarczy, by pomóc rodzinom wielodzietnym w Polsce. – Nie to jest im potrzebne. Gdyby zapytać rodziny wielodzietne o to, czego najbardziej potrzebują, głosowanie za dzieci pewnie znalazłoby się na szarym końcu – podkreśla nasza rozmówczyni.

