- Na prezentacjach, konferencjach i innych takich okazjach butelka po drinku, czy tzw. małpka w damskiej toalecie to przecież nic dziwnego. Na początku lat 90-tych ludzie zachłysnęli się chemią, a nasze pokolenie wraca do sprawdzonych metod - mówią nam o piciu w pracy młode Polki. Ich dramatyczne historie potwierdzają alarmujące od dawna statystyki, z których wynika, że nad Wisłą nie zawsze da się wytrzymać w pracy na trzeźwo...
Z ostatnich badań wynika, że większość z nas odczuwa lęk przed poniedziałkiem. Niezależnie od pochodzenia, wieku, doświadczenia i płci. Na tym lęku bazuje już niezły biznes, bo coachowie prześcigają się z farmaceutami w sposobach na uspokojenie tych nerwów. Tymczasem lęk przed poniedziałkiem zamienia się w obawę przed wtorkiem, środą itd. Dla wielu jedynym skutecznym lekiem na stres w pracy i strach przed jej nagłą utratą okazuje się więc alkohol.
"Jakoś lżej, cieplej na sercu..."
- Właśnie tak wyglądały trzy ostatnie lata mojej kariery w dużej korporacji - wyznaje Agnieszka, która opowiada mi o smutnym, zalatującym wódką świecie stojącym za godnymi pozazdroszczenia wynikami niektórych znanych firm znad Wisły. - Jak pije się w korporacji? Kto może, wymyka się na drinka przy okazji spotkań. Kto musi ślęczeć w biurach idzie wypić do kibla. Mała żołądkowa gorzka, energetyk... I już jest jakoś lżej, cieplej na sercu - wspomina.
I zdradza, jak młodzi, wykształceni dziś uczą się maskować picie w miejscu pracy dużo lepiej niż zblazowani robotnicy przed laty. Każdy nastolatek, który próbował ukryć wypitego drinka przed rodzicami wie, że guma do żucia to żaden sposób. Woń alkoholu znacznie lepiej maskują tymczasem... zagryzanie gałki muszkatołowej, lub ssanie ziarenek kawy. - Dziś mogę doradzić szefom, którzy zauważą coś takiego na biurkach swoich ludzi, by szybko zastanowili się, czy w zespole wszystko jest w porządku, a nie uznawali tego za kolejne modne dziwactwo - stwierdza moja rozmówczyni.
Twój pracownik pije w kiblu
Agnieszka przekonuje bowiem, że szukanie możliwości rozluźnienia się alkoholem nie jest w polskich firmach niczym nadzwyczajnym, o czym świadczą choćby tylko sytuacje, których była sama świadkiem poza miejscem pracy. - Jadąc z prezentacją do siedziby klienta pierwszą rzeczą, jaką robiły dziewczyny było rozlanie "uspokajacza". Na prezentacjach, konferencjach i innych takich okazjach butelka po drinku, czy tzw. małpka w damskiej toalecie to przecież nic dziwnego. I to na grubo przed ewentualnym bankietem. Na początku lat 90-tych ludzie zachłysnęli się chemią, a nasze pokolenie wraca do sprawdzonych metod - mówi 31-latka.
Potwierdza to historia, którą opowiada mi z wyraźnym zawstydzeniem zaledwie 23-letnia Karolina. Studentka prawa, która od dwóch lat na studia dorabiała jako sprzedawczyni w sklepie znanej marki w jednej z poznańskich galerii handlowych. - Na zapleczach takiego centrum alkohol to normalność, bo inaczej nie dałoby się tego tempa pracy wytrzymać - stwierdza. - Jak się ma dwunastogodzinną zmianę przez kilkanaście dni pod rząd, to trudno normalnie wytrzymać. Po pracy wiele osób umawiało się na imprezy, by jakoś odreagować i nie myśleć w nocy, że jutro czeka cię to samo. I pojutrze... - opowiada.
Tempo życia, tempo picia
Buteleczka wódki kupiona razem z jogurtem i kanapką w piętnastominutowej przerwie obiadowej była więc "sprzedawana świadomości" nie jako ucieczka przed rzeczywistością, a niewinne rozkręcenie się przed imprezą. Tego trybu życia nawet młody organizm długo jednak nie wytrzymuje. - Zwróć uwagę, jak często zmieniają się ekipy w centrach handlowych. Mnóstwo ludzi co prawda przychodzi tam dorobić na krótko, ale i ci, którzy muszą tam zarabiać, normalnie nie wytrzymują długo. Tej presji, by dobrze wyglądać, mieć koncentrację i jednocześnie pracować po kilkanaście godzin dziennie - ocenia.
Zdaniem Karoliny, dzieje się tak dlatego, że w pewnym momencie wielu zmęczonych pracowników odkrywa, iż nie radzi sobie z napięciem w pracy bez wspomagaczy. Gdy ona osiągnęła ten moment, postanowiła po prostu zrezygnować z pracy, a co za tym szło z wielu wydatków, wrócić na garnuszek mamy i poświęcić się w całości studiom, na których też zaczęło jej się wieść nie najlepiej. - Odcięcie się, oczyszczenie pomaga na taki stres przed życiem lepiej niż "rozluźnianie się" - zapewnia.
Agnieszce już tak proste rozwiązanie nie wystarczyło. - Znajomi z dawnej pracy, z którymi szło się na "małpkę z bullem" na drugie śniadanie do kibla albo parczku wciąż walczą o wyniki i podobno dają jakoś radę. Ja musiałam to rzucić, bo czułam, że robi się niebezpiecznie. I teraz jestem szczęśliwsza. Robię na swoim, wyluzowałam. Pewnie nie byłabym jednak w stanie, gdybym poszukiwań nowego zajęcia nie rozpoczęła razem z pójściem na terapię. Żaden wstyd, dlatego ucieszyłam się, gdy niedawno na zajęciach zobaczyłam znajomego z dawnej pracy - przekonuje.
Gorzej niż w Rosji...
Skalę problemu z piciem w pracy nad Wisłą obrazują też statystyki. Dowodzą one, że wciąż aż 35 proc. Polaków nie widzi nic złego spożywaniu alkoholu w pracy i tego po prostu potrzebuje. Już w ubiegłym roku alarmowaliśmy, że to wynik jeszcze gorszy niż w Rosji, gdzie do picia w pracy przyznaje się "tylko" 32 proc. obywateli.
- Jeżeli co piąty pracownik potrafi przyjść do pracy na kacu, a na przykład znaczna część tych pracowników jeździ samochodem, pracuje w transporcie, czy usługach, to nie gwarantują zachowania ani pełnego bezpieczeństwa, ani wydajności pracy - ostrzegał w naTemat Krzysztof Brzózka, dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych.