Kumple z Molesty mówili: "To tak dobrze smakuje, bo ty, Vieniu, gotujesz z sercem"

Katarzyna Gargol
Mówi, że ludzie za nim nie nadążają, że nie rozumieją, jak może być jednocześnie raperem i kucharzem. To, że z wiekiem robi coraz więcej różnych rzeczy wydaje mu się naturalne i logiczne. I nic tu się nie wyklucza. Nadal jest raperem, ale kocha też gotować (zarobkowo i charytatywnie, ale zawsze z pasji). Chce być polskim Anthonym Bourdainem, kulinarnym guru, a nawet głosem pokolenia.
Vienio Fot. archiwum prywatne Vienia
Spotykamy się na targach Veggie World, które debiutują w Polsce i są prawdziwym świętem wegan i wegetarian. Vienio razem z Łukaszem Kopałą z Wegeguru robią pokaz kulinarny, a następnie częstują widownię tym, co upichcili. Na scenie jest skrzyżowaniem rapera i kucharza. Widziałam na własne oczy - da się. Po pokazie nie robi sobie nawet przerwy. Kilka zdjęć z fanami, krótki wywiad dla telewizji, wreszcie znajduje czas dla mnie.

Jesteś dzisiaj w swoim żywiole. Widziałam, co się działo na scenie. Najbardziej podobał mi się moment, gdy wydawałeś jedzenie. Najpierw dokładka, potem dokładka dokładki. Najchętniej nakarmiłbyś wszystkich.


To prawda. Gdyby słowo "karma" oznaczało po buddyjsku ”karmienie”, a nie ”czyn”, byłbym takim lamą gotowania. Cały świat chciałbym nakarmić. Jestem idealistą, marzę o tym, żeby zlikwidować głód i pomagać ludziom. Moi przyjaciele, Mariusz i Agnieszka, gotują dla bezdomnych. Raz na jakiś czas wydają posiłki w centrum Warszawy, pomagam im wtedy. To przejmująca i szlachetna praca. Jeśli zostałbym zaproszony do jakiejś kuchni, żeby gotować dla bezdomnych, zrobię to z miłą chęcią w ramach wolontariatu. Jak macie coś takiego, to zaproponujcie mi, jestem gotowy, żadnej pracy się nie boję. Uważam, że w pomaganiu ukryte jest prawdziwe szczęście.

Podchodzi partnerka Piotrka, Orina Krajewska. Zamieniają kilka słów, po czym aktorka orientuje się, że jesteśmy w trakcie wywiadu, przeprasza i zostawia nas samych. Piotrek nachyla się do dyktafonu:

(rozmarzonym głosem): To była Orinka, aniołek mój kochany.

Ja tego nie będę puszczać w wersji audio (śmiech). Ale obiecuję, że umieszczę to w wywiadzie. Skoro mowa o Orinie, myślisz o jakiejś restauracji w przyszłości, którą moglibyście wspólnie poprowadzić?

Knajpa jest ogromnym obciążeniem. Większość restauratorów, których znam mówi, że to trochę taki pies przypięty do budy łańcuchem. Trzeba lubić pilnować ludzi, rozwiązywać codzienne problemy związane z potencjałem ludzkim, takie na przykład, że ktoś się napił i nie przyszedł do pracy albo nie dowieziono świeżych produktów. Albo kucharz mi źle przyprawił potrawy, a ja je przecież markuję własnym nazwiskiem… No same kłopoty! Zawsze się śmieję, że najlepszy układ widziałem w Grecji: ”Fisherman George and his wife, Mary”. I to rozumiem! (śmiech) Ja gotuję, a Orinka zabiera pieniądze i zbiera talerzyki. Ale pytanie, czy ona by tak chciała żyć, być może to nie są jej marzenia, tylko moje.

Koncepcja małych rodzinnych knajpek, tawern to pełen romantyzm! Widziałem piękną scenę w greckiej tawernie. Cała rodzina pracowała w pocie czoła. Nagle pojawiła się babcia. Restauracja zamarła. Wszyscy kelnerzy zostawili to, co robili i ruszyli w jej stronę. Ludzie się rozglądali, nie wiedzieli, co się dzieje. Kelnerzy zaprowadzili staruszkę do najważniejszego stolika, postawili przed nią oliwę, chleb, oliwki, fetę. Restauracja przestała działać na jakieś 7 minut, bo wyższa instytucja ”Babcia” przyszła. Gdy już ją usadzili, podali jej winko, knajpa znowu zaczęła funkcjonować. To było romantyczne.

Też byś tak chciał?

Gdybym był z rodziny restauracyjnej, mielibyśmy dom, w którym na dole byłaby restauracja, a mój tata powiedziałby ”Piotr, przekazuję ci restaurację, twoja kolej”, podejrzewam, że bym to robił z największą pasją. Nie miałbym zmartwienia w postaci czynszu, byłbym z wielopokoleniowej rodziny restauratorów. Ale ja jestem też raperem.

Ludzie mają silną potrzebę porządkowania rzeczywistości. Chcą wiedzieć, czy jesteś teraz raperem czy kucharzem. Nie ma mowy o połączeniu.

No właśnie! Chyba nie nadążają za mną, a ja jestem człowiekiem wielozadaniowym. Im dłużej żyję, tym więcej mam zadań. To naturalne. Jak się komuś rodzi dziecko, to się staje hiper tatą - z faceta leniwego staje się bardzo pracowity, z menela staje się niepijący. Ja wprawdzie jeszcze nie mam dzieci, ale im więcej robię, tym bardziej czuję się potrzebny społeczeństwu i światu.

Pamiętasz moment, w którym przestałeś być tylko Vieniem-raperem i stałeś się Vieniem-gotującym raperem?

To ciekawe, bo to się samo stało. Agata Michalak zaprosiła mnie kiedyś do takiego głębokiego wywiadu o jedzeniu dla ”Kukbuka” i od tamtego momentu się zaczęło. To był mój gastronomiczny coming out. Gotowałem zawsze, ale nigdy w takiej ekspozycji typu ”ja pokażę, ja szkolę”. Potem zadzwonił do mnie Dominik Drzewiecki z Kuchni+, stworzyłem dla nich program ”Ślinotok”, przyszły też kolejne programy. Teraz pomagam w fundacji Oriny ”Bądź”, gotuję tam dla dzieci i robię warsztaty w szpitalach.

Pokaz kulinarny podczas pierwszej polskiej edycji Veggie World.Fot. Veggie World
Zastanawia mnie jedna rzecz. Czy gdyby twoja mama nie poleciała pewnego dnia do USA i nie zostawiła ci zeszytu z przepisami, rozmawialibyśmy dzisiaj?

Myślę, że tak. Ja zawsze stałem przy garach i zawsze mnie to interesowało. Wcześnie odkryłem, że jak chcesz dobrze podjeść, to sam sobie musisz ugotować, a nie, że płacisz w knajpie i masz rozgotowane kluchy. Pamiętam, jak mama robiła żurek, stałem obok i: ”Mamaaa, a jak robis zurek?”. ”A żurek to robię tak, syneczku, że tutaj to wlewam wodę, a tutaj ziemniaczki”. Robiliśmy taką bida zupę: ziemniaki, dwa grzyby, przepalona cebula. Taka zalewajka, z chlebem się to jadło. Wersja niedzielna była na kiełbasie.

Czyli jak mama wyjechała na niecały rok, gdy ty miałeś 13 lat, to to był twój okres specjalizacji?

Dokładnie. Zostawiła mi taki zeszycik z przepisami. W miejscu, w którym się wpisuje przedmiot lekcyjny, napisała ”Przepisy dla Piotrusia”. Przyznam ci się, że po miesiącu rzygałem polskim jedzeniem. No to wtedy wjechała wołowina po burgundzku, na czerwonym winie duszona.

Ale to już chyba spoza zeszyciku.

To było z książek kucharskich!

Wołowina po burgundzku w książkach kucharskich z PRL-u?

Może moi rodzice nie podróżowali dużo po świecie, ale mieli na przykład przyjaciół w Belgii. Stąd u nas w domu było i spaghetti, i zupa cebulowa, a nawet fondue! Wyobrażasz sobie? Mieszkałem w bloku na Ursynowie. Same młode małżeństwa, więc było dużo dzieci w podobnym wieku. Mam takie zdjęcia, jak siedzimy u mnie na urodzinach. Wataha piętnastu dzieciaków i każdy to fondue napieprza. Wszyscy wysmarowani czekoladą, z bagietkami nabitymi na szpady.

Musiałeś być w tym bloku lubiany. Czy może patrzyli na ciebie jak na dziwaka, bo gotowałeś.

Nie, w bloku też byli tacy spece od gotowania. Do tej pory pamiętam ryż Gabryśki, mojej sąsiadki. Jej mama gotowała taki z cebulą i z rodzynkami. Fajny smak: słodki i cebulowy jednocześnie. Albo robiła pizzę z zielonym groszkiem. I ta pizza zawsze tak ładnie wyglądała, taka sexy była.

Jest w tym wege stylu życia coś z filozofii czy przesadzam?

Nie przesadzasz. Ja czerpię radość już z samego pójścia na bazarek. Ostatnio miałem taką rozmowę:

- Dzień dobry, czy to polskie ziemniaczki?
- Tak.
- Irga?
- Tak.
- Czy mogę ręcznie wybrać?
- A dlaczego pan chce wybierać!
- Bo wie pani, ja muszę mieć jednego kształtu ziemniaki.

A co to za pomysł? (śmiech)

Bo lubię mieć ładnie na talerzu. Okraska z cebulki, koperek na to i zsiadłe mleko. Mam specjalny talerz do ziemniaków, taki w kurpiowskie wzory. To do tego wybieram sobie ładne ziemniaki.

Wyczuwam, że znaleźliśmy się właśnie na granicy sztuki (śmiech).



To faktycznie jest odbierane jako coś dziwnego, ale wielu raperów jest smakoszami. Odkryłem, że muzycy i artyści to są w dużej mierze esteci. Ładnie się ubierają, kupują ładne przedmioty, chcą też jeść wyjątkowe rzeczy. Nie interesują ich takie okrągłe smaki, tylko kanciaste, ostre, tajskie, koreańskie. Muszą być charakterystyczne, trochę jak dźwięki instrumentów. Odkryłem, że w moim środowisku ludzie albo gotują, ale się do tego nie przyznają albo chodzą do knajp i dobrze jedzą.

Ten, kto mnie zna, wie, że od zawsze tak mam. Chłopaki z Molesty zawsze to wiedzieli. Jak tylko była możliwość, gotowałem im. Jedli aż im uszy latały! I mówili: ”to tak dobrze smakuje, bo ty, Vieniu, gotujesz z sercem”. Uważam, że bezduszne gotowanie nie ma sensu. To też jest trudność w knajpach: 50 litrów zupy w garze. A ja jak gotuję zupę dla siebie, to ona jest moja, przyprawiłem ją co do ostatniego ziarenka pieprzu czy soli, znam ją na pamięć. I wyobraź sobie, że za mnie miałby gotować jakiś chłopaczyna, który przyszedł do pracy pijany, zapomniał posolić, tu mu się przypaliło i jeszcze pali papierosy.

Vieniu, więcej wiary. Może ten chłopaczyna byłby tak podekscytowany faktem, że pracuje z tobą, że dałby z siebie wszystko.

No na pewno (śmiech). Ale to przykład na to, że nie tak łatwo dopilnować wszystkiego w knajpie.

A ty chciałbyś mieć dopilnowane.

Chciałbym mieć dopilnowane w stu procentach. Jestem trochę jak Louis de Funes w ”Skrzydełko czy nóżka”, który tam chodził i przeżywał bardzo emocjonalnie, bo monsieur Tricatel robił sztuczne ryby i wytwarzał jedzenie wielokrotnie przetworzone. A on chciał wszystko według kanonów kuchni francuskiej, takie z ogródka wyciągnięte.

On w tym filmie traci smak. Co by to dla ciebie oznaczało?

Śmierć zawodową.

Przecież masz drugi zawód.

Ale to by było załamanie. Gdybym stracił smak, to tak jakby pozbyć się głównego narzędzia. Mógłbym wpaść w depresję. Tfu! Odwołajmy to w ogóle, to jest temat jakiś straszliwy!

A co jest ważniejsze: seks czy jedzenie?
Seks. Nie ma seksu bez kochania i nie ma kochania bez jedzenia. Jak się ma miłość do partnerki, to się ma miłość do gotowania. To się tak przekłada jedno na drugie. No daj spokój, bez jednego bym umarł i bez drugiego (śmiech).

W ”Aktiviście” masz swój cykl rozmów ze znanymi ludźmi przy stole, przy posiłku. Przy jedzeniu łatwiej ludzi otworzyć?

Oczywiście! Przez żołądek do serca. Mam już taki patent: najpierw jemy, potem gadamy. Zauważyłem, że moi rozmówcy przed posiłkiem są podenerwowani. A potem zjedzą i nagle uśmiechnięci, rozparci w krześle i wszystko mi mówią. Człowiek jest kupiony.

Po co poszedłeś do ”Top Chefa”?

Chyba żeby szerszej publiczności pokazać swoją pasję do gotowania. Kurde, chciałem wygrać! Ale nie wygrałem.

A kto wygrał?

Rafał Maserak.

Przegrałeś z Maserakiem?! (śmiech)

Tak! Przyznaję się. Rafał, pozdrawiam. Ale miałem z tego dużo funu. Teraz ludzie do mnie w sklepie podchodzą i zagadują: ”o, dzień dobry, co tam się dzisiaj gotuje?”, ”dzisiaj robię zupę szczawiową”, ”ja też sobie ugotuję zupę szczawiową, smaka mi pan zrobił”. Zyskałem sympatię i to też mi się przydaje teraz w świecie gastronomii. Robię warsztaty, szkolę. Ludzie z innych miast też piszą do mnie, że wybierają się do Warszawy i proszą, żebym im polecił jakieś miejsce z dobrym jedzeniem. Bywam takim guidem restauracyjnym.

Odpowiadasz na wszystkie wiadomości?

Staram się. Ta więź z ludźmi to taka najbardziej podstawowa linia wyznaczająca autentyczność. Zadarty nos to nie ja.

Masz szansę być ponownie głosem młodego pokolenia dzięki gotowaniu.

Bardzo bym chciał.

No dobrze. To na koniec nutka pieprzu ode mnie: ”Agenta” z Rychem Peją oglądałeś?

Nie! Ja nawet nie oglądałem swojej edycji. Ostatnio tylko jakąś zajawkę widziałem, więc wiem, że Ryszard nie jest w finale. No cóż, Rysiek pojechał na wakacje, żeby zarobić parę złotych. I ja też na takich wakacjach byłem. To była wielka przygoda, zobaczyłem RPA. A jak ktoś uważa, że to nadużycie medialne albo że Vienio i Rysiek się skończyli, to niech sobie pojedzie na Mazury i na działce odpocznie.

Chyba trudno powiedzieć, że się skończyłeś.

Też mi się wydaje, że to dopiero począteczek.