Po burdzie w Poznaniu wszyscy pytają: jak kibole wnieśli race? Były ochroniarz zdradza banalny sposób, jak to robią

Adam Nowiński
Po raz kolejny widowisko piłkarskie zmieniło się w kibolską burdę. Mecz o mistrzostwo w Ekstraklasie pomiędzy Legią Warszawa a Lechem Poznań zakłócili kibice Lecha, którzy pod koniec spotkania odpalili race i rzucili je na boisko. Pomimo wnikliwych kontroli udało im się przemycić materiały pirotechniczne na stadion. A sposobów na to jest wiele. Przeciętny kibic pyta, jak to w ogóle możliwe. Udało nam się ustalić, w jaki sposób dochodzi do tego "przemytu".
Kibole Lecha Poznań odpalili race i świece dymne podczas meczu z Legią Warszawa o mistrzostwo w lidze. Ale jak przemycili je na teren stadionu? Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta
Mecz o mistrzostwo w Ekstraklasie pomiędzy Lechem a Legią w Poznaniu stał się pokazem działania policji i służb porządkowych. W 76. minucie spotkanie musiało zostać przerwane. Z trybun zajmowanych przez kibiców Lecha Poznań w kierunku boiska zaczęły być rzucane przedmioty. Jednak na tym się nie skończyło. Na murawie zaczęły lądować race, które zadymiły stadion. Jakby tego było mało, kibole poznańskiej drużyny zaczęli szturm na boisko.

A miało być bezpiecznie. Przecież władze klubu wprowadziły specjalne środki ostrożności. Jeszcze wcześniej podjęto decyzję, że gdyby Legia wygrała w Poznaniu i zapewniła sobie zwycięstwo w lidze, to jej piłkarze dostaliby puchar w Warszawie, na oddzielnej dekoracji.


Na kilka dni przed spotkaniem sprawdzane były dokładnie samochody wjeżdżające na teren klubu. Kontrolowano osoby wchodzące na stadion. Wszystko, żeby uniknąć wniesienia materiałów pirotechnicznych i niebezpiecznych. I co?
Tak wygadał w niedzielę mecz Lecha Poznań z Legią Warszawa Youtube.com / KKSLECHcom
– Komentarz może być tylko jeden: jest to zwykłe chuligaństwo, a przebiegłość kibiców nie zna granic i oni czują się za bardzo swobodni w tym co robią – mówi dla naTemat Andrzej Bińkowski, były szef Wydziału ds. Bezpieczeństwa na Obiektach Piłkarskich PZPN. Skoro kibice są tak przebiegli, to w jaki sposób race dostają się na trybuny?

Sztuczka goni sztuczkę
Przeszukując sieć w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie, bardzo często można natknąć się na dość ironiczne posty, w których opisuje się, że race na stadion są wnoszone przez kibiców w... odbytach. Ale czy to ma jakiś związek z prawdą?

– Nonsens, po co mieliby to robić? – pyta Stefan, były ochroniarz, który pracował przy meczach piłkarskich. – Niektóre race i petardy są przecież tak małe, że mieszczą się do paczki papierosów i można je schować nawet w majtkach. Nie trzeba ich sobie nigdzie indziej wsadzać. A ochrona nie ma takiej możliwości, żeby dokonywać dokładnego przeszukania kibiców. Przetrzepujemy w poszukiwaniu broni i większych rzeczy, przeszukujemy plecaki i torby, ale nie aż tak, żeby znaleźć racę schowaną w majtkach – opowiada Stefan.

Nasz rozmówca zwraca uwagę, że nawet jakby wprowadzić dokładne przeszukania, to i tak race dostawałyby sie na stadiony.

– Można sie tylko domyślać w jaki sposób, czy przez komitywę z którymś z chłopaków z ochrony, czy z kimś ze stadionu, ale race tak czy siak będą przemycane na trybuny. Jeden ze znajomych mówił, że kiedyś właśnie przyłapali na tym sklepikarza. To jest nieuniknione. A im bardziej będzie się tępić race na stadionach, to tym bardziej i na większa skalę będzie się to odbywało – stwierdza były ochroniarz.

Podobnego zdania jest Andrzej Bińkowski. Uważa, że możliwość stuprocentowego sprawdzania każdego kibica nie istnieje.

– Teraz technika tak poszła do przodu, to są tak małe rzeczy, które idzie wnieść, a niezależnie od tego kibice potrafią trzy, cztery dni przed, mieć już to na stadionie – podkreśla Bińkowski.

Innych przykładów opisywanych na przestrzeni ostatnich kilku lat nie brakuje. W sierpniu 2013 roku głośno było na temat meczu Lechii Gdańsk z Jagiellonią Białystok na PGE Arenie. Wtedy w ruch też poszły race, za co krytykowana była ochrona. W odpowiedzi na zarzuty wypowiadał się szef firmy ochroniarskiej, która zabezpieczała wtedy obiekt. Mówił, że tak małych obiektów często nie da sie wyłapać i zwracał uwagę, podobnie jak nasz rozmówca, że problem jest wtedy, gdy tak mały obiekt schowa sie w majtkach lub w gipsie, którego ochrona nie może przecież rozłupać.

Z kolei dwa lata temu, przed finałem Pucharu Polski kibice Lecha Poznań próbowali wwieźć na Stadion Narodowy 54 race, które były ukryte w kartonie z podwójnym dnem w samochodzie akredytowanym przez PZPN.
Tak wyglądała "oprawa" pirotechniczna Lecha i Legii podczas finału PP w 2016 roku Youtube.com / szubieraj1
Przeszukanie nie jest rozwiązaniem
Według rozmówców przeszukanie przed wejściem na stadion nie sprawdza sie za bardzo. Dowód tego stwierdzenia dostarczyli już dawno kibice szwajcarskiego FC Basel, którzy przed meczem w 2013 roku z FC Zurych, rozebrali się do bielizny. Wszystko po to, żeby pokazać jak bardzo bezsensowne są przeszukania przed wejściem na stadion. Pomimo że większość kibiców właśnie w takim stroju poszła na mecz i poddała sie kontroli, na meczu pojawiły się race, a nawet sztuczne ognie!

Jak więc walczyć z racami na stadionach? Zdaniem Bińkowskiego należy dotkliwie karać jednostki.
Andrzej Bińkowski
były szef

Powinny zostać wprowadzone natychmiastowe kary i to wysokie, ale przede wszystkim indywidualne. Ale brak nam konsekwencji w działaniu. Nie można dopuścić, żeby 2,3 promile publiczności taką opinię wystawiały wszystkim kibicom. Najgorsze jest to, że my się okazjonalnie budzimy jak coś sie zadzieje, natomiast nie ma rozwiązań systemowych w praktyce, bo w teorii one są, jakieś przepisy, ustawy, kodeksy, z wykroczeń zrobiły sie przestępstwa, ale brak tej konsekwencji w działaniu – to jest sprawa numer 1.

A kary finansowe, zakazy stadionowe i mecze przy pustych trybunach – te wszystkie sposoby walki z kibolami zawodzą. Kibice chcą, żeby zalegalizować użytkowanie rac na stadionach w Polsce.

– Absolutnie nie. Podpisaliśmy konwencję Rady Europy, którą ratyfikowaliśmy i to nie wchodzi w grę. Musielibyśmy z Unią najpierw dojść do porozumienia, a takiej zgody na pewno nigdy nie uzyskamy, to jest rzecz niemożliwa. Tutaj prawnie trzeba karać i to w sposób bardzo dokuczliwy – podsumowuje nasz rozmówca.

W Wielkiej Brytanii konsekwencją i brakiem litości po latach się udało. Może w końcu czas na Polskę?