Próbowała uratować życie sarnie potrąconej przez samochód. Przegrała z bezdusznością przepisów i policji

Paweł Kalisz
Ta historia pewnie mogłaby się zdarzyć każdemu, kto choć raz przejeżdżał w nocy drogą przez las. Pani Judyta Baudelaire była świadkiem, jak potrącona przez samochód sarna walczyła o życie próbując zejść z jezdni. Ona sama włączyła się do tej walki, próbując uratować zwierzę przed odstrzeleniem. Niestety, obie przegrały.
Ranny kozioł został zastrzelony na miejscu wypadku. Funkcjonariusze nie poczekali na przybycie lekarza weterynarii. Fot. Facebook / Judyta Baudelaire
Pani Judyta Baudelaire opisała na Facebooku zdarzenie, jakich pewnie wiele w całej Polsce. Przy drodze leżała ranna sarna, potrącona przez samochód. Miała złamaną nogę, ale walczyła o życie. Pani Justyna postanowiła jej pomóc.

Pierwszy na drodze zobaczył zwierzę partner pani Justyny, gdy po pracy jechał spotkać się ze swoją wybranką i kilkorgiem znajomych. Sarna, a właściwie koziołek, bo tak nazywa się samiec tych pięknych zwierząt. leżał na drodze. Nie mógł wstać, miał złamaną nogę. Próbował za to odczołgać się z jezdni. Nieznana kobieta, która także była świadkiem całego zdarzenia, zrobiła kilka zdjęć, zadzwoniła na numer alarmowy policji i pojechała dalej. Partner pani Judyty pozostał na miejscu, a ona sama, powiadomiona o wszystkim telefonicznie, rozpoczęła walkę o życie zwierzęcia. Walkę, która trwała niemal dwie godziny.
Procedury są takie, że policjanci przybyli na miejsce powinni powiadomić dyżurnego lekarza weterynarii. Ten powinien możliwie jak najszybciej przyjechać na miejsce i podjąć decyzję, czy zwierzę można leczyć, czy trzeba je uśpić. W sytuacji, gdy ani lekarz, ani łowczy z PZŁ z takich czy innych powodów nie mogą przyjechać szybko na miejsce, a zwierzę kona w męczarniach, policjanci mogą podjąć decyzję o zastrzeleniu go i skróceniu jego męczarni.


Wołanie o pomoc
– W tym przypadku tak nie było – twierdzi Judyta Baudelaire w rozmowie z naTemat. – Kozioł nie mógł oczywiście biegać w podskokach, ale nie był poważnie zraniony, a już z pewnością nie konał. Miał dość sił, żeby rzucać się i wierzgać nogami, gdy mój chłopak próbował do niego podejść – wyjawia pani Judyta. W tym czasie przyjechało dwóch policjantów z Giżycka. Zaproponowali, żeby partner Judyty pojechał do domu, a oni zajmą się koziołkiem.

Judyta pełna złych przeczuć zadzwoniła do dyżurnego policjanta w Giżycku. – Powiedział mi,  że dyżurny lekarz weterynarii odmawia przyjazdu na miejsce wypadku, więc zwierzę trzeba będzie po prostu dobić. Próbowałam go przekonać, że w takiej sytuacji trzeba wezwać kogoś z Polskiego Związku Łowieckiego albo zadzwonić po innego lekarza. Mój chłopak sam chciał zapakować kozła do samochodu i zawieźć do jakiejś lecznicy, ale to było trudne z dwóch powodów. Po pierwsze na kanapie były dwa duże psy, po drugie kozioł rzucał się i nie dawał do siebie podejść – opowiada pani Judyta.
W końcu jednak dostała od swojego rozmówcy numer telefonu do dyżurnego lekarza weterynarii. – Zadzwoniłam. Dowiedziałam się, że lekarz ma podpisaną umowę z kilkoma gminami, ale akurat nie z tą, w której doszło do wypadku, a z jego doświadczenia wynika, że może nie dostać zwrotu kosztów i leczenia. Długo z nim rozmawiałam, chyba z kwadrans. W końcu lekarz zgodził się przyjechać – mówi. W poczuciu szczęścia zadzwoniła jeszcze raz do dyżurnego policji w Giżycku.

W tym czasie na leśnej drodze funkcjonariusze nakazali partnerowi pani Judyty przeparkowanie samochodu, twierdząc, że auto stojące w tym miejscu stwarza niepotrzebne ryzyko dla innych użytkowników dróg. Mężczyzna wsiadł do pojazdu i po przejechaniu około 400 m ponownie zaparkował. Była ciemna noc, nie widział więc, co się dzieje z koziołkiem, ale chciał pozostać w pobliżu, gdyby jeszcze mógł być potrzebny. – On bardzo chciał uratować to zwierzę – zaznacza pani Judyta.

Nawet nie poczekali
Gdy Judyta Baudelaire po raz drugi zadzwoniła do Giżycka, dowiedziała się, że wydano już polecenie użycia broni w miejscu publicznym i sarna została dobita. – Nie czekał na finał mojej rozmowy z weterynarzem. To dlatego mojemu chłopakowi kazali przestawić samochód, żeby nie używano broni w obecności świadków. Popłakałam się, poprzeklinałam i finisz – żali się kobieta.

– Jak sarna ma połamane nogi, to nadaje się w zasadzie tylko do tego, żeby ją dostrzelić. Nawet jeśli udałoby się ją wyleczyć i postawić na te nogi, to będzie kaleką do końca życia i łatwo może się stać ofiarą byle wiejskiego kundla – twierdzi Antoni Sierpiński, myśliwy z wieloletnim stażem. W swojej karierze był już kilkukrotnie wzywany do wypadku z udziałem dzikich zwierząt. – Raz nie dobiłem, gdy okazało się, że dla rannego daniela znajdzie się miejsce w pobliskim azylu dla dzikich zwierząt – dodaje Sierpiński. Tę opinię potwierdza lekarz weterynarii Justyna Woźnicka. – Raczej nigdy nie powróciłaby do pełnej sprawności. Dałoby się te nogi poskładać, kości mogą się zrosnąć, ale właściwie nie ma szans, żeby mogła znów swobodnie biegać po lesie – twierdzi.
Ale to jeszcze nie koniec historii. Pani Judyta wraz z przyjaciółką postanowić drążyć temat i dowiedzieć się, kto odpowiada za całą tę sytuację. W odpowiedzi dostały od komendanta policji w Giżycku pismo, z którego wynika, że zwierzę zostało potrącone przez samochód, a potem przynajmniej jeszcze raz przejechane, gdy już leżało na jezdni.

– Zwierzę w ocenie funkcjonariuszy bardzo cierpiało z powodu licznych obrażeń i straciło dużo krwi. Policjanci, którzy przybyli na miejsce zdarzenia, podjęli jedynie słuszną decyzję – przekonuje oficer prasowy giżyckiej komendy policji. – Nic z tego, co twierdzi rzecznik, się nie zgadza. Przede wszystkim nie było wielkiej plamy krwi, po drugie zwierzę nie zostało przejechane dwa razy, bo wtedy nie leżałoby tak, jak widać na zdjęciu – przekonuje pani Judyta.

Przepisy sobie, a życie sobie
Choć w okresie letnim wypadki z udziałem dzikich zwierząt zdarzają się stosunkowo często, wielu kierowców nie wie, jak się zachować. Przede wszystkim nie chcą lub nie potrafią udzielić zwierzęciu pierwszej pomocy. Jeśli samochód po potrąceniu sarny czy zająca wciąż nadaje się do ruchu zwyczajnie odjeżdżają pozostawiając zwierzę przy drodze.

Tymczasem jeżeli kierowca nie zawiadomi odpowiednich służb, naraża się na karę aresztu lub grzywny, która może wynieść nawet 5 tysięcy złotych. To nie koniec, bo jeśli sprawa trafi do sądu, może zostać orzeczona nawiązka w wysokości do tysiąca złotych na cel związany z ochroną zwierząt.

Decyzję o uśmierceniu zwierzęcia może podjąć lekarz weterynarii, członek PZŁ, inspektor organizacji społecznej, której statutowym celem działania jest ochrona zwierząt, funkcjonariusz Policji, straży miejskiej lub gminnej, funkcjonariusz Straży Granicznej, pracownik Służby Leśnej lub Służby Parków Narodowych, strażnik Państwowej Straży Łowieckiej, strażnik łowiecki lub strażnik Państwowej Straży Rybackiej.

Policjanci po przybyciu na miejsce organizują pomoc dla rannego zwierzęcia lub po kontakcie z lekarzem dyżurnym mogą skrócić męczarnie sarny czy dzika. Przy okazji sporządzą notatkę, która dla kierowcy będzie podstawą do ubiegania się o odszkodowanie. O ile zając czy żmija nie wyrządzą w samochodzie większych szkód, to uderzenie w sarnę z prędkością powyżej 80 km na godzinę z pewnością zakończy się kosztownymi naprawami blacharskimi. W przypadku większych zwierząt jak dzik czy łoś zderzenie jest bardzo niebezpieczne, może skończyć się nie tylko kasacją auta, ale i poważnymi obrażeniami pasażerów.

Jeśli nie posiadamy ubezpieczenia autocasco, to możemy ubiegać się o odszkodowanie od zarządców dróg, ale tylko wtedy, gdy droga nie była oznaczona znakiem "uwaga na zwierzęta leśne". Jeśli był taki znak, a my nie mieliśmy wykupionego ubezpieczenia autocasco, wszelkie naprawy trzeba niestety pokryć z własnej kieszeni. Gdyby do potrącenia zwierzęcia doszło w czasie polowania, możemy domagać się odszkodowania od zarządcy lokalnego koła łowieckiego.