Japonia może być dumna z tego auta. Lexus LS500h to absolutnie fascynujący wytwór inżynierii

Piotr Rodzik
Przyznam się bez bicia. Podchodziłem do tego auta trochę jak pies do jeża. Po pierwsze: prywatnie zwyczajnie nie jestem fanem nowych Lexusów, głównie ze względu na ich stylistykę. Po drugie: w ostatnich miesiącach miałem okazję jeździć całą niemiecką "świętą trójcą", czyli Mercedesem klasy S, Audi A8 oraz BMW serii 7. Byłem przekonany, że LS500h na ich tle wypadnie blado. Jak bardzo się myliłem.
Grill w kształcie klepsydry załamuje się na tysiące powierzchni i robi olbrzymie wrażenie. Nawet na mnie, choć nie byłem jego zwolennikiem. Fot. naTemat
Powiedzmy sobie wprost: tych aut nie widać na ulicach. Lexusów po polskich drogach jeździ co nie miara, ale akurat flagowych LS-ów wiele nie widać. Poniekąd rozumiem to – mając do wydania kilkaset tysięcy złotych na nową limuzynę chodziłbym raczej pomiędzy salonami niemieckich marek. Do Lexusa bym pewnie nawet nie zajrzał.
Fot. naTemat
I to byłby błąd wynikający z niewiedzy. Nowy Lexus LS500h to po prostu auto wyjątkowe. Przy czym nie postawię tezy, że jest jednoznacznie lepszy od niemieckich konkurentów. Jest po prostu inny. I pomimo tych peanów dodajmy jednak, że jest tutaj kilka spraw, do których można się doczepić.

WYGLĄD

To chyba najmocniejsza strona tego modelu i mój powód do największego wstydu. Nie będę ukrywał, co zauważyłem już wcześniej, nie jestem wielkim fanem nowych Lexusów. Przykład? Model IS. Przez lata chorowałem na drugą generację tego modelu, do dzisiaj zresztą uważam go za jeden z najpiękniejszych niewielkich sedanów, jakie kiedykolwiek powstały. Natomiast trzecia generacja mnie z miejsca odrzuciła.
Fot. naTemat
Ten gigantyczny grill w kształcie klepsydry z miejsca szybko zniechęcił mnie do nowych Lexusów. Wygląda trochę jak jakiś sum albo inny karp. A tutaj jest… inaczej. W pierwszej chwili oczywiście byłem niezadowolony, ale w końcu zmieniłem zdanie. Chromowany grill jest tak przytłaczająco wielki, że wyznacza nowe standardy nawet dla tej marki. Jest tak wielki, że aż intrygujący. Spodobał mi się.


Chrom to zresztą w ogóle słowo-klucz w przypadku tego auta. Spójrzcie na te felgi. Tak, tak. To niby limuzyna dla poważnego człowieka, a tu CHROMOWANE obręcze kół. Wyglądają jak milion dolarów i… naprawdę pasują. Ktokolwiek w Japonii zaprojektował te obręcze, zrobił sobie żarcik z niemieckiej dystyngowanej konkurencji.
Na zdjęciu felgi nie błyszczą się nawet w połowie tak, jak w rzeczywistości.Fot. naTemat
Ale wracając do grilla – w połączeniu z drapieżnymi reflektorami wygląda to po prostu dobrze. Auto ma też doskonałe proporcje. Dach jest poprowadzony nisko i bardzo powoli opada ku bagażnikowi. Flagowy Lexus jest długi – mierzy aż 524 centymetry. A ponieważ jest też szeroki (niewiele brakuje do dwóch metrów) i jak zauważyłem niski, robi wrażenie przysadzistego, narowistego auta gotowego do połykania kolejnych kilometrów dróg.

Warto jeszcze odnotować tył auta – o ile do klepsydry z przodu musiałem się przekonywać długo, o tyle tył to prawdziwe arcydzieło. Jest jednocześnie elegancki i nowoczesny. Nie jak choćby w Volvo V90 (to trochę nie ta klasa, ale chodzi o samo wskazanie problemu), które wygląda bajecznie z przodu, z boku, a z tyłu jakby zabrakło komuś pomysłu.
Fot. naTemat
Pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że na tle niemieckiej konkurencji LS wybija się najbardziej, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny.

W środku jest już trochę gorzej. Co nie znaczy – źle. Trochę jednak można poczuć, że Lexus to taka fajniejsza Toyota. Oczywiście nic nie można zarzucić jakości zastosowanych materiałów. Jasna skóra to absolutny prima sort, wstawki z połyskliwego metalu i drewna sprawiają wrażenie drogich, ale według mnie zabrakło trochę pomysłu, jak to wszystko wykorzystać. Klasa S to nie jest – tak po prostu.
Fot. naTemat
Z drugiej strony warto docenić absurdalne wręcz przywiązanie do detali. Pokrętła od wyboru trybu jazdy (komfortowy, sportowy i tak dalej) oraz od kontroli trakcji znajdują się tak jakby za kierownicą w dość dziwnym miejscu, ale są niesamowicie wkomponowane w auto. Zegary (główny jest cyfrowy) są z kolei obszyte skórą. Spodziewalibyście się, że znajdziecie pomiędzy nimi co najwyżej plastik, a tu taki odlot.

Dodajmy, że jeśli tylko macie trochę gotówki do upłynnienia, to wnętrze można jeszcze poprawić. "Wykończenie boczków drzwiowych Origami oraz elementy ozdobne Kiriko" odnoszą się do japońskiej sztuki i są ręcznie wykonywane. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo za taki dodatek kosztuje ponad… 81 tysięcy złotych.
Tym fantazyjnym pokrętłem zmieniamy tryb jazdy w Lexusie LS500h.Fot. naTemat

KOMFORT

O wnętrzu Lexusa LS500h nie można jednak mówić nie zwracając uwagi na komfort. A tego jest pod dostatkiem. Już samo wejście do samochodu to dziwne doznanie. Nadwozie podnosi się do optymalnej wysokości, dzięki czemu do auta łatwo wejść. Siadam na fotelu – wysuwa się gniazdo pasa bezpieczeństwa. Odpalam silnik – w międzyczasie fotel przysuwa się do przodu (wcześniej się cofnął, żeby było mi łatwiej wejść), wysuwa się też kierownica. Wszystko robi doskonałe wrażenie.

Ale jeszcze większe robi fe-no-me-na-lny masaż. Liczba trybów może przyprawić o zawrót głowy, ale to tylko logiczne następstwo tego, że fotele można regulować w… 28 płaszczyznach. DWUDZIESTU OŚMIU.
Fot. naTemat
Dodajmy, że masaż ma funkcję "orzeźwienia". W trakcie dbania o nasze mięśnie przez perforowaną skórę jest wypychany chłodny, orzeźwiający wiaterek. Bałtycka bryza w środku stołecznych korków. Dodajmy tylko jeszcze, że masować możemy nie tylko plecy, ale i pośladki oraz uda. Rewelacja.

Fotel pasażera z przodu oczywiście można złożyć tak, żeby pasażer na "fotelu prezesa" mógł się po prostu rozłożyć. I rzeczywiście można odpocząć – miejsca jest wtedy tak dużo, że nie wiadomo, co zrobić z nogami. Nic tylko leżeć, włączyć masaż przy pomocy małego tabletu między fotelami z tyłu, rozłożyć rolety w oknach i włączyć film na ekranie umieszczonym za zagłówkiem przedniego fotela.
W środku jest mnóstwo przestrzeni, zwłaszcza po złożeniu przedniego fotela.Fot. naTemat
Ale żeby nie było tak różowo – system multimedialny jest dość toporny. Interfejs jest prymitywny i nijak się ma do zastosowań niemieckich konkurencji. Tak jak niesławny system Toyota Touch 2 with Go jest piętą achillesową aut Toyoty, tak system w Lexusie… No jest lepszy, ale to ciągle nie to. Swoją drogą kolorystyką przypomina ten system firmy-matki. Kierowca obsługuje go upierdliwym gładzikiem, który sprawia, że kursor dosłownie fruwa po ekranie. A na dodatek w tym samochodzie nie ma obsługi Android Auto. Serio.

JAZDA

Lexus LS500h napędzany jest – jak to u Japończyków – hybrydą. To znaczy jest dostępna jednostka wyłącznie benzynowa, ale nie na to kładzie się nacisk. Ta hybryda to oczywiście tak skomplikowana konstrukcja, że sam niewiele rozumiem. Choćby skrzynia biegów ma 10 biegów. Czyli tak naprawdę cztery, ale oprogramowanie "symuluje" pozostałe przełożenia. Nie pytajcie mnie. jak to działa.
Spójrzcie, jak obszyte są zegary.Fot. naTemat
Bazę stanowi 3,5-litrowy silnik V6 o mocy 299 koni mechanicznych. Razem z silnikiem elektrycznym o mocy 179 koni mechanicznych mamy 359-konnego (tak, to nie błąd, mocy obu silników się nie sumuje) potwora, który rozpędza to niemal dwupółtonowe auto do setki w zupełności wystarczające 5,5 sekundy.

Inna sprawa, że nie chcecie tego robić. Może to i cud techniki, ale hybryda pozostaje hybrydą. Motor Lexusa LS500h po dociśnięciu (zwłaszcza w trybie Sport S+) po prostu niemiłosiernie wyje. Wyje tak bardzo, że nie pomaga nawet wyciszenie auta – skądinąd bardzo dobre. Tak swoją drogą auto jest tak wielkie, że tego przyspieszenia do setki w 5,5 sekundy jakby nie czuć. Subiektywnie ma się wrażenie, że auto jest wolniejsze.
Linia nadwozia opada bardzo powoli.Fot. naTemat
W trybie sportowym pneumatyczne zawieszenie zresztą zaskakuje twardością. Podejrzewam, że przeciętny klient raczej kupi ten samochód, żeby jeździć w trybie Comfort i spokojnie połykać kolejne kilometry.

Co stanowi pewien paradoks. Nie spodziewaliście się tego bowiem, ale Lexus LS500h prowadzi się zadziwiająco dobrze, zapewne w dużej mierze dzięki elektronicznie sterowanemu zawieszeniu, które samo w sobie stanowi kolejny cud techniki. Nie jestem pewien, czy to poziom BMW serii 7 (a wielu dziennikarzy uważa, że LS jeździ nawet lepiej), ale jest naprawdę, naprawdę dobrze. Układ kierowniczy w trybie sportowym pracuje z chirurgiczną precyzją, a auto zupełnie nie buja się na boki i klei się do drogi. Lekko ospały jest jedynie układ hamulcowy, ale to hybryda – trzeba się nie tylko zatrzymać, ale i odzyskać trochę energii.
Tu tego nie widać, ale head up display w tym aucie jest ogromny.Fot. naTemat
W tym kontekście do auto dla każdego. Pisałem w przeszłości, że klasa S jest samochodem mimo wszystko dla pasażera i to nawet pomimo poczynionych postępów w kwestii właściwości jezdnych. "Siódemka" to typowe auto pod kierowcę, a Audi A8 było dla mnie rozwiązaniem kompromisowym. Lexus LS500h też stawia na kompromis, ale rozumie go inaczej niż Niemcy. Nie jest poprawny i z fotelu kierowcy, i z fotelu pasażera. Jest bardzo dobry z obu tych pozycji. Wystarczy tylko wybrać tryb sportowy lub komfortowy.

Nagana należy się jedynie za wspomniany, 10-biegowy automat, który jest nadwrażliwy. Nawet delikatne dociśnięcie pedału gazu sprawia, że samochód od razu zrzuca ze dwa biegi – w końcu ma ich dziesięć, więc coś musi z nimi robić. Ale efekt jest taki, że dochodzi do niekoniecznie pożądanego w takim aucie lekkiego szarpnięcia i… robi się głośno. Redukcja, obroty rosną, a to hybryda. W trybie sportowym – okej. Ale w komforcie?
Fot. naTemat
Dobrze wypada za to spalanie. Pomimo gigantycznego silnika V6 oraz dużej masy własnej w mieście nawet w korkach nie da się spalić więcej niż piętnaście litrów. Napęd elektryczny robi swoje. Jeśli natomiast będziecie jeździć płynnie, zawstydzicie w kwestii spalania niejedno miejskie autko z silnikiem o pojemności kartonu papierosów. 10-12 litrów to realny wynik.

Również na autostradzie, jeśli w miarę będziemy się stosować do przepisów, trudno będzie o spalanie wyższe niż 11-12 litrów. Przypominam: 3,5 litra, V6. Chciałoby się powiedzieć: potęga hybrydy. Wszyscy wiemy, że Japończycy na nie uparcie stawiają, ale nie mogę uciec od myśli, że Audi A8 z trzylitrowym dieslem o niewiele mniejszej mocy na autostradzie połyka raptem… sześć litrów oleju napędowego. Różnica jest miażdżąca – ale wiadomo, ekologia, te sprawy.
Fot. naTemat
W sumie nie zapominajmy też, że to auto za przynajmniej pół miliona. Kogo wtedy obchodzi spalanie.

DLA KOGO?

Choćby... dla mnie. Tak, trudno mi w to uwierzyć, ale po tygodniu z LS-em stwierdzam, że wolę go od niemieckiej konkurencji. Tak, nie podoba mi się zbytnio w środku. Tak, napęd hybrydowy wyje przy gwałtownym przyspieszaniu.

Ale auto jest naprawdę niebanalne. Z zewnątrz przykuwa uwagę, oferuje dobre osiągi, a przede wszystkim jest inne. Kiedy masz ponad pół miliona na swoją limuzynę, chcesz się trochę wyróżnić z tłumu. Na tle tych wszystkich S-klas, "siódemek" i A8, które toczą się warszawskimi ulicami, w LS-ie wyglądasz jak ktoś, kto nie poszedł po najprostszej linii oporu.
Fot. naTemat
Kusi też cena. Co prawda bazowy LS500h wypada drożej od konkurencji, ale przecież nikt nie kupuje takich aut w wersji "golas". Po doposażeniu niemieckie auta robią się już droższe.
Fot. naTemat