Kwaśniewski nie wytrzymał. Nie zostawił suchej nitki na "żarłocznym" PiS

Rafał Badowski
Konstytucja z 1997 r., którą podpisał ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski, to jedno z najważniejszych dzieł koalicji SLD-PSL wspieranych przez Unię Wolności i Unię Pracy. Kwaśniewski zapewnia, że jest dumny z ustawy zasadniczej. Wzburzony mówi o "żarłocznym" PiS-ie, "prawniczych barbarzyńcach", którzy chcą zniszczyć ustawę zasadniczą.
Aleksander Kwaśniewski nie zostawił suchej nitki na PiS w kontekście naginania Konstytucji. fot. Dawid Żuchowicz/Agencja Gazeta
Kwaśniewski odpowiedział na pytanie, dlaczego w konstytucji nie ma zapisów zawierających zabezpieczenia przed jej naruszaniem.

– Konstytucji nie obroni się przed rewolucją, przed prawniczymi barbarzyńcami. W ustawie zasadniczej jest odpowiedzialność konstytucyjna, Trybunał Konstytucyjny, a nowa władza robiła wszystko, żeby te przepisy obejść lub nagiąć – powiedział w rozmowie z "Rzeczpospolitą".

Zdaniem Kwaśniewskiego alternatywą jest konstytucja, która będzie ograniczała nasze prawa i wolności, która jest podporządkowana jednemu, "żarłocznemu" obozowi politycznemu. – To jest wielkie zagrożenie dla demokracji – podsumował.


Były prezydent nie ma żadnych zarzutów do konstytucji, której był współtwórcą. Większość Polaków w referendum opowiedziała się za przyjęciem nowej ustawy zasadniczej, co uważam za swój osobisty sukces – zauważył.

Zdaniem Kwaśniewskiego, PiS uważa, że konstytucja jest postkomunistyczna i chce ją zniszczyć.  – Ustawa zasadnicza traktowana jest przez rządzących instrumentalnie – powiedział. Zwrócił uwagę, iż ustawę zasadniczą przygotowywały przed laty wszystkie ugrupowania (za zagłosowało wówczas 451 parlamentarzystów Zgromadzenia Narodowego, przeciw było 40 z "Solidarności", ugrupowania KNP-BBWR oraz paru z PSL – przyp. red.).

Prawo i Sprawiedliwość i Andrzej Duda od dawna nie ukrywają, że chcą zmian w konstytucji. PiS pracowało nad swoim projektem w 2010 r. W dokumencie tym szczególnie wyeksponowane były szerokie uprawnienia prezydenta. Prezydent miałby prawo odwołać Sejm praktycznie od ręki, w każdej chwili oraz oczywiście bez szczególnego powodu.

źródło: "Rzeczpospolita"