Napisał książkę "Bandyci z Armii Krajowej". Nie może milczeć o przestępczości w podziemiu
Nam - urodzonym i wychowanym w czasie pokoju - ciężko wyobrazić sobie patologię, jaką niesie ze sobą wojna. Choć konflikt zbrojny stanowi pewne pole dla aktów heroizmu, to z drugiej strony potrafi on otworzyć najmroczniejsze klatki w psychice człowieka. Bo też nikt nie jest idealny, o czym należy pamiętać, wprowadzając na piedestał kolejnych "bohaterów".
29 stycznia 1946 r. Romuald Rajs, ps. "Bury" wraz z oddziałem Pogotowia Akcji Specjalnej NZW jest już w Zaleszanach. Ich zadanie to zastraszanie i pacyfikowanie okolicznej ludności, która rzekomo miała współpracować z władzami komunistycznymi. "Bury" zwołuje zebranie mieszkańców w jednym z domów. Na jego rozkaz polscy żołnierze zabijają gwoździami drzwi i podpalają strzechę. W środku znajdują się dzieci, kobiety i starcy. Nielicznym udaje się uciec. Tego dnia zginęło 16 osób. Byli to podlascy Białorusini.
Książka "Bandyci z Armii Krajowej" Wojciecha Lady rozprawia się z mitem nieskazitelnych obrońców ojczyzny.•Fot. Wydawnictwo Znak
Czy w czasach dzisiejszych wewnątrznarodowych napięć warto pisać takie "antypolskie" książki?
Wojciech Lada: Moim zdaniem to książka całkiem propolska – jeśli już używamy takich pojęć. Trudno przecież być patriotą, kiedy nie zna się polskości w pełnym wymiarze, czyli również z jej defektami. O ile pamiętam, wspominał o tym coś nawet Roman Dmowski. Armia Krajowa, czy szerzej Polskie Państwo Podziemne, bez wątpienia była jednym z największych organizacyjnych osiągnięć Polaków w dziejach. To było arcydzieło. Warto jednak pamiętać, że wśród tych 350 tys. ludzi, którzy w kulminacyjnym momencie służyli w AK, mieścił się cały przekrój ludzkich charakterów i osobowości - dokładnie tak, jak choćby w każdym dużym mieście o podobnej liczebności. Leonard Zub-Zdanowicz z NSZ ujął to bodaj najbardziej lapidarnie, przyznając: "Trafił się i bandzior".
Wbrew tytułowi treść książki nie odnosi się wyłącznie do osławionej AK. W książce nie brakuje przykładów bandytyzmu w innych formacjach wojskowych, takich jak Gwardia Ludowa czy Narodowe Siły Zbrojne. Co tak naprawdę chciałeś pokazać w swojej publikacji?
Tak, ta książka nie jest wyłącznie o Armii Krajowej. Dotyczy również kwestii GL, NSZ i Batalionów Chłopskich - całej panoramy polskiego podziemia zbrojnego w trakcie i tuż po II wojnie światowej. Niezależnie od tego, czy danej formacji przyświecały idee komunistyczne, nacjonalistyczne, po prostu narodowowyzwoleńcze, czy też była ona zupełnie bezideowa. Ta książka mówi przede wszystkim o patologii, jaka tkwi w naturze każdej wojny. Nie ważne, kto zaczął, ani czy jest sprawiedliwa, czy nie – to kwestia ustaleń historyków. Pod względem psychologicznym, kiedy już się zaczęła, każda ze strony podlega patologizacji. Wojna stawia na głowie moralność czasów pokoju i chcąc przeżyć, każdy musi nauczyć się funkcjonować w tej odwróconej moralności.
To przerażające, że jeden człowiek może być zarówno wielkim bohaterem jak i najpodlejszym bandytą.
Wszyscy popełniamy jeden błąd językowy - nie można być bohaterem, bohaterem się bywa. Bohaterski może być czyn, a nie człowiek. Bohaterstwo nie jest cechą. Ktoś, kto dokonuje czynu heroicznego, np. ratuje przyjaciela spod ostrzału, pięć minut później może uczynić najgorsze plugastwo, np. z zimną krwią rozstrzelać rodziny i dzieci ostrzeliwujących. W czasie tak specyficznym jak wojna, bohaterstwo, bandytyzm, ale też szara przeciętność, spokojnie mieściły się w jednym ciele. Nie ma w tym paradoksu.
Wielu partyzantów trafiło po wojnie do więzień.•Fot. Zbiór Instytutu Pamięci Narodowej
Myślę, że było wielu takich. Większa część wyższego dowództwa AK to jednak byli przeszkoleni i odporni żołnierze. Wychowani w XX-leciu międzywojennym, posiadający silny kręgosłup moralny. Byli już zahartowani przez poprzednie wojny, zwłaszcza wojnę z Bolszewikami. I takich było bardzo wielu – nie twierdzę przecież, że każdy żołnierz konspiracji popełniał zbrodnię. Twierdzę, że wszyscy byli narażeni na ryzyko jej popełnienia, sporo osób ją popełniło, ale większości udało się tego jednak uniknąć.
I być może spora w tym zasługa właśnie takich ludzi jak Okulicki, czy generalnie – większości dowódców wyższego i średniego szczebla. Oni doskonale widzieli narastającą falę przestępczości w oddziałach i ich rozkazy dosłownie roją się od ostrzeżeń, gróźb i nakazów bezwzględnego respektowania prawa, oraz najsurowszego karania sprawców przestępstw. Kłopot w tym, że im dłużej trwała wojna, im więcej przypadkowych osób znajdowało się w szeregach podziemnych formacji i im głębiej zaszywały się one w lasach – tym ich kontrola nad sytuacją była mniejsza.
Czy rozproszone, zdecentralizowane grupy bandytów nie były na rękę Armii Krajowej? W końcu Niemcy w nieskończoność mogli łamać kolejne gałęzie, nie uszkadzając przy tym konara.
Oczywiście. Jan Karski wspominał o tym, przy okazji omawiania akcji scaleniowej – wcielania w struktury AK innych organizacji. Te mniejsze i dziwniejsze ideologicznie pozostawiano umyślnie na zewnątrz, by odwracały uwagę od trzonu konspiracji. Czy tak było w przypadku oddziałów leśnych, nie mamy twardych dowodów, ale wydawałoby się to rozsądne. Minusem jednak takiej sytuacji, byłoby to, że takie namnożenie bytów zbrojnych jeszcze bardziej zmniejszyłoby kontrolę dowództwa również nad mniejszymi oddziałami AK, które tym łatwiej ulegałyby procesowi bandytyzacji.
W książce ubodło mnie to, że bandy często nie brały pod uwagę sytuacji życiowej swoich ofiar. Przyświecał im tylko jeden cel - zabijać. Zginęły przez to tysiące niewinnych ludzi.
Zgadza się. W czasie wojny postrzega się świat zero-jedynkowo: to wróg, to przyjaciel i w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego, tak działa wojna, zwłaszcza wsparta akcją propagandową każdej ze stron. Najgorsze, że tamto myślenie przekłada się również na dzisiejsze oceny tych postaw.
W okolicach Rybnika np. większość posterunków milicji była obstawiona przez AK-owców. Po to, by kontrolować sytuację. Na Pomorzu z kolei, zdarzyło się, że oddział milicji w towarzystwie NKWD wybrał się na akcję rozbrajania partyzantów z AK. Kiedy tylko weszli do lasu, milicjanci rozwalili NKWD-zistów i przyłączyli się do partyzantki. To samo, choć w mniejszym stopniu dotyczy infiltracji bezpieki przez wtyki z AK. Dziś sam tylko fakt, że znaleźli się w szeregach milicji czy bezpieki, niektórzy odczytują jako zdradę – choć tak naprawdę była to forma walki z komuną, mądrzejsza i skuteczniejsza niż ta prowadzona przez większość tzw. żołnierzy wyklętych. Trzeba być bardzo ostrożnym, komu stawia się pomniki, a kogo potępia. To zawsze powinno być działanie indywidualne, a nie hurtowe.
Wojciech Lada (z lewej) to autor książki "Bandyci z Armii Krajowej".•Fot. Facebook / Przystanek Historia
Nie żyłem w tamtych czasach, nie mogę więc ocenić, wyborów i postaw tamtych ludzi. Tym bardziej, że czas wojny, jest czasem chaosu i logika ówczesnych zachowań jest skrajnie różna od tej, w której żyjemy my. To, co mogę, to rzetelnie przedstawić fakty, tło i mechanizmy ich zaistnienia. Ocena należy do czytelnika. Mogę tylko przedstawić fakty, a ocenę pozostawić czytelnikowi. Jedyne co mogę ocenić, to samą wojnę, która niezależnie od okoliczności, jest zjawiskiem jednoznacznie złym.
Wiosną w kinach pojawił się film o księdzu Władysławie Gurgaczu. Męczenniku żołnierzy wyklętych, zgodnie z narracją produkcji. Ty również zamieściłeś jego wątek w swojej książce. Jak oceniasz postać kapelana żołnierzy sądeckiego podziemia?
Szczerze mówiąc, kiedy na samym początku zgłębiałem dzieje oddziału, którego był kapelanem, miałem o nim złe zdanie. Po czasie twierdzę jednak, że była to po prostu postać tragiczna. O co właściwie chodzi. Otóż ksiądz Gurgacz zgodził się zostać w 1948 roku kapelanem niewielkiego oddziału. Już samo powstanie jakiegokolwiek oddziału w roku 1948 było absurdalne – komuniści mieli już wówczas pełnię władzy i nikt nie był w stanie pokonać ich zbrojnie. Faktycznie jednak oddział miał pierwotnie spełniać rolę edukacyjną – uświadamiać chłopaków, uczyć nieprzekłamanej historii… etc, pomysł mógł więc sprawiać wrażenie rozsądnego. Wkrótce jednak w oddziale pojawiła się broń, a targani temperamentem chłopcy, postanowili walczyć z systemem. Kłopot w tym, że wykonali najmniejszego ruchu przeciwko systemowi, a zamienili się w oddział czysto bandycki, który dokonał ok. 10 napadów na zupełnie niewinnych mieszkańców okolic Krosna.
Gurgacz był tego świadomy i stanął przed strasznym – jak sądzę – dla katolickiego księdza dylematem. Czy zachować się jak duszpasterz i pogrążyć wraz ze swoimi podopiecznymi, być może jednak ratując ich dusze? Czy może opuścić bandycki już oddział i ratować duszę własną? Cóż, wybrał wersję pierwszą i pozostał przy oddziale, koniec kończąc zostając skazanym na śmierć.
Na jego przykładzie może nawet najlepiej widać, jak trudno ocenić ówczesne postawy. Z jednej strony Gurgacz zachował się szlachetnie i całkowicie zgodnie z etyką chrześcijańską. Z drugiej jednak został skazany w całkowicie sprawiedliwym procesie, jako członek bandy rabunkowej, którym przecież istotnie, z własnego wyboru i niezależnie od intencji, był. I oceń teraz tę postawę zero-jedynkowo.
Gurgacz musiał być zatem bardzo naiwny.
Tak. Był człowiekiem, który nigdy w stu procentach nie doświadczył okropieństwa wojny. Przeżył ją po prostu studiując. Totalnie odrealniona postać. Nie uczestniczył w walkach, nigdy wcześniej nie posługiwał się karabinem, pewnie nawet nie widział na oczy partyzanta. Był już trochę po trzydziestce, ale jego wiedza o świecie była wiedzą dzieciaka. Mimo to w 1948 zdecydował tak, a nie inaczej.
W Armii Krajowej i innych podziemnych formacjach czasów II wojny światowych nie brakowało bandytów.•Fot. Wydawnictwo Znak
Nie mogła się zabliźnić, bo zamiast ją odsłonić, zdezynfekować i leczyć – ukrywano ją. A ukryte rany zawsze się paprzą. Mam nadzieję, że "Bandyci z AK" będą taką próbą dezynfekcji. Trochę zapieką, podyskutuje się o tym i – jak mówisz – wyciągnie wnioski i zadba, by demony nie wróciły. Gdyby o przestępczości w podziemiu milczeć, wracałyby pewnie co jakiś czas.
10 lat temu ukazał się książka "Egzekutor" o podrzeszowskim egzekutorze z AK - Stefanie Dąmbskim. Wtedy spotkała się z wielkim poruszeniem. Zarzucano jej obrazoburstwo, bo "jak to, nasze chłopaki do swoich strzelali?". Dziś wszyscy przyjmujemy ten fakt jako część naszej niebinarnej historii. Myślę, że zjawisko bandytyzmu - tak powszechne dla wszystkich armii świata od czasów starożytnego Sumeru - nie było czymś, czego mogła się wyzbyć Armia Krajowa. Nie uniknie go również żadna kolejna armia, kiedy przyjdzie wojna.
Mówisz o potrzebie wywołania dyskusji. Ja jednak mam wrażenie, że po książkę sięgną ci, którzy w tej dyskusji już uczestniczą, mają wyrobione zdanie w kwestii żołnierzy wyklętych. Cenniejszym osiągnięciem byłoby dotarcie do tych wszystkich nieświadomych chłopaczków w bluzach z powstańczą kotwicą czy NSZ. Tylko jak do nich dotrzeć?
Obawiam się, że na to nic nie mogę poradzić. Ja mogę tylko wydać książkę, która świadomie uderza w pewien mit, który tych ludzi kształtuje. Uwierzyli, że mit, jaki opowiada im się o czasach wojny, jest historyczną prawdą, a to mniej więcej tak, jakby wierzyć, że to Zeus ciska piorun i dlatego jest burza. Mit jest z definicji celowym przekłamaniem rzeczywistości, dla osiągnięcia pewnego celu – politycznego czy społecznego. Mądrzy ludzie to rozumieją i potrafią z mitów jakąś mądrość wyciągać – ci mniej mądrzy biorą je dosłownie. Historia natomiast jest po prostu przedstawieniem faktów i tyle mogę zaproponować.
Obecnie w Polsce mieszka wielu Ukraińców. Koegzystujemy raczej w pokojowym relacjach, jednak rząd cały czas naciska na Ukrainę w sprawie Wołynia i kwestii przeprosin za dokonany mord na Polakach. Czy taka działalność polityków ma jakiś sens?
Niedawno byłem na konferencji historyków z Polski i Ukrainy, która miała podsumować wyniki badań nad stosunkami polsko-ukraińskimi w czasie II wojny światowej. Wszyscy biorący udział jednomyślnie stwierdzili, że luki w wiedzy są tak wielkie, że wyjaśnianie sprawy zajmie jeszcze całe lata. Wybitny prof. Grzegorz Motyka w podsumowaniu stwierdził, że to, czym dysponujemy dzisiaj, jeśli chodzi o realną znajomość tamtych stosunków, to twardy kontur. Wiemy, co było na pewno. Ale pytania o przyczyny, liczby, relacje, odpowiedzialność i dziesiątki innych wciąż pozostają w większości otwarte.
Przy pisaniu "Bandytów" nawet nie próbowałem podejmować się wyjaśniania tych spraw. Dla mnie w tym akurat przypadku ważna była pewna mechanika okrucieństwa – w tym przypadku bardziej pod kątem psychologicznym niż historycznym. Nie pytam, kiedy to się wzajemne rzezie zaczęły, ani kto pierwszy wydał rozkaz. Pytam o to, jak jest możliwe, by nie przejawiający dotąd żadnych morderczych skłonności ludzie nagle zamienili się w masowych morderców, zdolnych do dokonywania nieludzkich pogromów. Bo tych – trzeba jasno powiedzieć – dokonywała każda ze stron i nikt nie pozostał niewinny.
Czy bezpośrednią przyczyną rzezi wołyńskich i nie tylko, bo takie rzeczy działy się przecież na całym wschodnim pograniczu, było zrodzenie się na kresach jakiegoś nacjonalistycznego ducha? Chęć wygnania, a nawet zlikwidowania Polaków, którzy zajmowali ten teren?
Przyczyny były bardzo ostre. Nie nazwałbym tego nacjonalizmem w dzisiejszym rozumieniu. To była raczej wciąż raczkująca tożsamość narodowa, od razu poddana ostrej próbie w warunkach wojennych. Z tego nie mogło wyjść wówczas nic dobrego. Historycy wspominają też o podsycaniu tych nastrojów przez Rosjan i Niemców, z których faktycznie i jedni i drudzy dali światu przykład, że można bezkarnie zabić miliony ludzi. Nie mogło to nie wpłynąć na mentalność naszych wschodnich sąsiadów, ale też na naszych mieszkańców tych rejonów. To jednak wciąż nie tłumaczy dlaczego sąsiad zabijał sąsiada. Ktoś, kto żył obok drugiego człowieka 40 lat, wymieniał się z nim jajkami i mlekiem, w końcu nadział go na widły.
Nie rozumiem tego i szukałem odpowiedzi w psychologii tłumu, a także w analogicznych przykładach masowych rzezi – choćby Hutu i Tutsi w Afryce. Nie znalazłem jej, ale przynajmniej przekonałem się, że ten mechanizm samonakręcającej się przemocy nie był specyfiką Europy Środkowej i II wojny światowej, lecz jest pewnym uniwersalnym modelem zachowania człowieka w określonej sytuacji. Już kwestią psychologii zła, a nie historii. I właśnie z tego powodu – wracając do twojego pytania – obie strony powinny moim zdaniem nawzajem się przeprosić, wyciągnąć wnioski i prowadzić dalsze badania, by sytuacji takich uniknąć.