Prof. Marcin Matczak #TYLKONATEMAT: Specjalnie wchodzę w starcia z Krystyną Pawłowicz

Jakub Noch
Choć nie rozumiem tego mechanizmu, posłanka Pawłowicz jest osobą bardzo ważną dla ludzi z drugiej strony. Specjalnie wchodzę więc w interakcję z nią, by pokazać się po tej drugiej stronie. Traktuję Krystynę Pawłowicz jak taki portal, dzięki któremu mogę tam przejść – mówi #TYLKONATEMAT prof. Marcin Matczak. Frontman walki o niezależność wymiaru sprawiedliwości opowiada nam o wierze w zwycięstwo konstytucji, radzeniu sobie z hejtem i zdradza, czy kiedykolwiek przyszła mu do głowy myśl o emigracji z Polski.
Jak prof. Marcin Matczak znosi hejt, w tym ten sączony wobec niego przez Krystynę Pawłowicz z PiS? Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta
Niedawno na Twitterze poprosił pan zwolenników prawicy o wskazanie, kiedy w historii to sędziowie doprowadzili do powstania reżimu, wojny albo biedy. Znalazł się ktoś, kto sprostał temu wyzwaniu?




Sędziowie są dziś przedstawiani jako wrogowie ludu, tymczasem historia uczy nas, że zagrożenie jest inne. Są nim ci, którzy zdobywają władzę i myślą, że mogą wszystko. Dlatego najważniejszą funkcją sądów jest chronienie praw mniejszości, gdy chce ją zaatakować większość.

A gdybyśmy naprawdę bardzo się postarali, dałoby radę znaleźć w historii taki ustrój, który można nazwać prawdziwą sędziokracją?

Czegoś takiego naprawdę nigdy nie było. Wynika to z istoty funkcjonowania sędziów. Oni nie są samodzielną władzą. Nie mogą prawa tworzyć. Prawo ma charakter planu rozwoju społeczeństwa. Ono decyduje o tym, czy chcemy małżeństw tej samej płci, by aborcja była dozwolona, lub o tym, czy ludzie mają mieć wolność. O tym wszystkim zawsze decyduje władza ustawodawcza, a nie sądownicza.

Sądy mają tylko pewne możliwości "tuningu", dookreślenia prawa. Jednak robią w ramach tego, o czym zdecydował parlament. Największe spięcia między władzami ustawodawczą i sądowniczą zawsze miały miejsce wtedy, gdy sędziowie opierali się wobec planów rządzącej większości. Takim świetnym przykładem jest spór prezydenta Roosevelta z sędziami w latach 30-tych XX wieku. Po ogromnym kryzysie roku 1929 prezydent USA wprowadzał nowe prawo, ale sędziowie Sądu Najwyższego uchylili jego ustawy.

To jednak nie był żaden totalitaryzm. Istniał wielki spór między władzą ustawodawczą a sądowniczą, ale za chwilę udało się go rozwiązać. Nikt nie zginął, nikogo nie wsadzano do więzień. To był normalna, cywilizowana dyskusja między władzami. Właśnie tak to powinno wyglądać. Sędziokracja to mit. Wymyślony tylko na potrzeby propagandy autokratów.

Dlaczego Polacy uwierzyli, że sędziowie to zagrożenie dla ich bezpieczeństwa i dobrobytu?

Kiedy był w Polsce Diego Garcia-Sayan z ONZ, opowiadał nam o wspomnieniu autorytaryzmu u niego w Peru. I mówił o tym, że każda władza autorytarna rozpoczyna swój marsz od ataku na sędziów i przedstawienia ich jako wrogów ludu. Bo rząd zmierzający do autorytaryzmu wie, że sędziowie są dla niego przeszkodą, gdyż zostali właśnie po to wymyśleni, by autorytaryzmy blokować.

Koncepcja check & balances – równoważenia się władz, nabrała szczególnego sensu po II wojnie światowej. Po doświadczeniach z III Rzeszą, która była najgorszym przykładem tego, co się dzieje, jeśli większość uzyskuje niekontrolowaną władzę i atakuje mniejszość.

Współcześnie władza ma o dyspozycji ogromną propagandę, tubę jako są media i pieniądze ze spółek Skarbu Państwa na promocję tej propagandy. Dzięki temu przedstawia sędziów, jako tych którzy kradną kiełbasy i wiertarki, więc u ludzi uruchamia się taki naturalny odruch nienawiści do elit. Do tych, którzy mieli być wzorcem, a – według oficjalnych informacji – nim nie są.

Propaganda naprawdę działa. To ona decyduje o tym, co ludzie myślą o sądach. Ludzie więcej wiedzą o tym, że jeden sędzia ukradł kiełbasę niż o tym, co to jest wymiar sprawiedliwości i jak on funkcjonuje. Są takie badania, które wskazują, że większość Polaków wyrobiła sobie zdanie na temat sądów nie z bezpośredniego kontaktu – bo go nie miała – tylko z mediów.

Nie ma pan już dość? Mijają kolejne miesiące, a walczącym o niezależność wymiaru sprawiedliwości udaje się wygrywać co najwyżej pojedyncze bitwy...

W Polsce mamy do czynienia z demontażem jednego z najważniejszych systemów chroniących wolność. Fakt, iż sam nie mogę zrobić wszystkiego, nie oznacza, że nie mogę zrobić czegokolwiek. Celem moim – oraz wielu innych zaangażowanych w tę sprawę ludzi - jest sprawienie, by ten proces demontażu chociaż wyhamować.

Być może rzeczywiście będzie tak, że zatrzymać się tego nie uda. Jednak cenne jest każde opóźnienie. Na przykład to, że prezydent zawetował ustawy latem ubiegłego roku i udało się dwa miesiące zyskać. Albo to, że potem były debaty i potrzeba rozmów z Unią Europejską. To wszystko powoduje, iż złe zmiany się opóźniają.

A może druga strona popełni jakiś błąd? Może uda się dłużej powstrzymywać ten proces? Tak, by dotrwać do wyborów i dać ludziom szansę demokratycznego wyboru. Oczywiście czuję się zmęczony i sfrustrowany. Też wolałbym, by to było szybsze i bardziej efektywne. Walka jest trudna, ale niekoniecznie przegrana.

Hejt nie zniechęca? Na przykład ten sączony pod pana adresem przez Krystynę Pawłowicz?

Jedną z najgorszych rzeczy, które zdarzyły się Polsce, jest wykopanie tego olbrzymiego rowu między jedną częścią narodu a drugą. Dlatego staram się - o ile tylko mogę - przekraczać ten podział. I robię to w specyficzny sposób. Poprzez wejście w starcie z takimi ludźmi, którzy są guru tej drugiej strony.



Dlaczego? Po to, by na moment środowisko rządzące pomyślało sobie: "kurcze, a co to będzie jak przegramy?". Chciałem, by choć przez chwilę zastanowili się, czy to państwo, które teraz kreują, będzie państwem, w jakim będą chcieli żyć, gdy to oni będą mniejszością?

Ma pan jakiś osobisty "plan B" na wypadek, gdyby w nowej Polsce zaczęło brakować dla pana bezpiecznego miejsca?

Nie wyobrażam sobie tego! Wiem, że w Polsce dzieją się teraz rzeczy złe i bardzo frustrujące. Jednak moje obawy nie idą tak daleko, bym miał myśleć o emigracji lub czymś takim. To jest mój kraj i nie wyobrażam sobie w ogóle życia poza nim.

Mam znajomego, który jest specjalistą od praw człowieka w Rosji. Na jednym ze spotkań on mi powiedział: "To, co teraz przechodzicie w Polsce nie jest epidemią. To tylko szczepienie. Doświadczacie tego, że wasza wolność może zostać wam odebrana i wyjdziecie z tego mocniejsi".

I ja w to wierzę! Wierzę, że to nie jest epidemia, więc nie trzeba uciekać. Mam nadzieję, że przyszłe wybory pokażą, iż Polacy uznali, że umów należy dotrzymywać. A szczególnie tej kluczowej umowy, jaką jest konstytucja.

Jedną z najczęściej powtarzanych przez Polaków obaw jest ta dotycząca decyzji SN o ważności wyborów po jego pełnym upartyjnieniu. Pan też obawia się, iż kolejne wybory mogą już nie być dla władzy istotne?

To niestety jest możliwe. Gdy SN będzie gremium kontrolowanym politycznie, ryzyko takiego scenariusza wzrasta. Jednak nadzieja umiera ostatnia. Mam więc ją i wierzę, że ludzie rządzący naszym krajem są jednak rozsądni i racjonalni.

Bo załóżmy, że PiS przegrywa wybory, a następnie SN unieważnia te wybory. To byłaby przecież największa klęska polityczna, jaką można sobie wyobrazić. W takim momencie ludzie natychmiast wyszliby na ulice. I to nie byłby protesty kilkudziesięciotysięczne, tylko o wiele większe.

Jeśli takie narzędzie zostanie użyte do unieważnienia następnych wyborów, będzie to ostatni dzień, w którym ktoś powie, że PiS dokonuje racjonalnych wyborów. "Odkręcić wynik" przegranych wyborów za sprawą SN, który się wcześniej przejęło – to recepta na totalną klęskę Nikt o zdrowych politycznych zmysłach chyba sobie tego scenariusza nie wyobraża.